Cóż tam, panie, w muzyce? (001)
Kilka słów wyjaśnienia, dla tych co nie śledzą moich wpisów na Twitterze. Jakiś czas temu zapowiedziałem tekst o pewnej nowości, jednak życie podjęło decyzje o jego przesunięciu. Cóż, ja się do tego już powoli przyzwyczajam, że nad pewnymi sprawami trudno mi zapanować. Podjąłem jednak pewną decyzję, która powinna pozwolić mi trochę nad tym zapanować. Niedzielne teksty tak wpisały się w moje życie, że zawsze, nawet na przekór wszelkim trudom i przeciwnościom, pojawiają się w terminie. Jak widać w podtytule, dzisiejszy felieton rozpoczyna nowy cykl, który będzie poświęcony nowościom płytowym. I co najważniejsze, tylko ten pierwszy tekst pojawia się w niedzielę, pozostałe będą publikowane w ciągu tygodnia – oczywiście jeśli takie będzie życzenie czytelników (wiecie dobrze jak to lubię). Nie przedłużając więc tych kilku słów wstępu, zapraszam do lektury.

Właśnie przy okazji wielokrotnego słuchania nowego albumu grupy Queensrÿche zatytułowanego Digital Noise Alliance pomyślałem o nowym cyklu. Ale do rzeczy. Nie jestem wielkim fanem tej grupy, płyty znam i szanuję, w latach ich największej popularności fascynowała mnie zupełnie inna muzyka i tak zostało. Jednak już poprzedni album sprawił mi sporo muzycznej radości, choć nie został ze mną na dłużej. Teraz jest inaczej.
To już czwarty album grupy z nowym wokalistą, choć “nowym” brzmi już trochę śmiesznie – Todd La Torre pełni tę rolę od roku 2012. Po kilkukrotnym (jeśli nie kilkunastokrotnym) przesłuchaniu z wielką przyjemnością stwierdzam, że album jest bardzo dobry. Na plus z pewnością trzeba zaliczyć, to że potrzeba kilku przesłuchań by docenić jego wartość.
Album otwiera utwór In Extremis będący idealną zapowiedzią, tego co będzie dalej.
Jest energetycznie, jest z przysłowiowym “wykopem”, sekcja rytmiczna idealnie współgra z gitarami, a wokalista wszystko uzupełnia. A to przecież dopiero początek płyty. Kolejny utwór zatytułowany Chapters, to ponownie mocne uderzenie, krótkie, będące zapowiedzią tego co później. Kolejne dwa utwory w dalszym ciągu nie pozwalają na złapanie oddechu, a wypadałoby go zaczerpnąć. nic z tych rzeczy.
Did you ever love me?
Did you ever love you?
Kolejnym utworem jest Behind the Walls – singiel promujący płytę. I to właśnie on jest dla mnie momentem kulminacyjnym tego wydawnictwa. Trudno określić co sprawiło, że tak się trafił w moje muzyczne serce. Już od pierwszego dźwięku czułem, że to będzie “to”. I zdecydowanie jest, każde słuchanie płyty kończy się na kilkukrotnym powracaniu do tego właśnie fragmentu – wszystko jest w nim idealne, nie ma przypadkowych dźwięków, przypadkowych słów. Jest perfekcyjnie. Jakby komuś było mało, to teledysk też jest bardzo dobry.
When you’re crashing down
Tumbling to the ground
I’ll break the fall
Did you ever love me?
Did you ever love you?
Hide
Behind the walls
No savior or prayer can protect you
Moment ciszy przed kolejnym utworem musi nam wystarczyć, zespół nie zamierza dać nam odpocząć i w dwóch kolejnych kompozycjach rozpędzona maszyna pędzi dalej nie zwalniając nawet na chwilę. Rockowy album bez ballady nie ma prawa istnieć i tak też jest tutaj – pod numerem ósmym znajdujemy w końcu moment wytchnienia, jaki daje nam kompozycja zatytułowana Forest. Ale to tylko chwila – niespełna pięć minut oddechu i wracamy mocnych rytmów by w końcu dotrzeć do drugiego kulminacyjnego momentu płyty – utworu Tormentum. Siedem i pół minuty, w trakcie których znajdziemy wiele emocji, od mocnego początku do zmierzającego ku uspokojeniu końca.
Jako dodatek otrzymujemy jeszcze cover utworu Rebel Yell – miło się słucha, choć za dużo inwencji w wykonaniu nie słychać. Nie mnie oceniać – covery się lubi lub nie.
Nie uważam się za recenzenta, zapisuję swoje odczucia towarzyszące muzyce. W przypadku tej płyty są one bardzo pozytywne, a w niektórych momentach wręcz entuzjastyczne. Album trwa godzinę i – moim skromnym zdaniem – nie jest to godzina stracona (kolejne też nie, a z pewnością takie będą).

Simple Minds należy do grupy artystów, których bardzo cenię, lubię posłuchać i nie boję się krytykować. Dwie płyty z ich dorobku są uwielbiane od lat i każda z nich jest diametralnie inna. Albumami tymi są: New Gold Dream (81–82–83–84) z roku 1982 i Street Fighting Years z roku 1989 i w stosunku do nich nie mam najmniejszych zastrzeżeń, są doskonałe w każdym najmniejszym fragmencie.
Z ich najnowszym wydawnictwem mam wszakże pewien problem. Zaczynając od początku, tak podobno najlepiej, płycie bliżej jest do wydawnictwa z roku 1982 – więcej tutaj elektroniki, nie jest ona tylko tłem, pełni równie ważną, jeśli nie ważniejszą rolę od gitary, która często jest słyszana tylko gdzieś w tle. I nie jest to w żadnym wypadku zarzut – lubię takie granie. Chodzi o coś innego, coś nieuchwytnego, coś czego tutaj wyraźnie mi zabrakło. Zabrakło magii obecnej w każdym momencie wymienionych wcześniej płyt. Pozostało bardzo dobre rzemiosło, pozostał głos Jima Kerry’ego, pozostały dobre kompozycje, ale właśnie – zaledwie “dobre”.
Jakoś trudno mi znaleźć tutaj kompozycję, która wybijałaby się ponad wszystko, choć uczciwie muszę przyznać, że płyta nabiera dla mnie rumieńców i zbiera dodatkowe plusy od utworu piątego zatytułowanego Solstice Kiss – utrzymanego w balladowym nastroju, z wstępem przywołującym wspomnienie niezapomnianej kompozycji Belfast Child.
Kolejne utwory są w moim odczuciu bardziej klimatyczne, elektronika mniej drażni, są po prostu lepsze. Pozostaje tylko pytanie, czy to wystarcza, by przez dłuższy czas cieszyć się albumem, by wracać do niego kilka razy, czy jednak zapomnieć po kilkukrotnym przesłuchaniu? Jeśli o mnie chodzi, wspomniany utwór dodałem do playlisty, a album? Zapewne będę o nim pamiętał (już jakoś tak mam, że pamiętam), choć wracać będę niezbyt często.
Oczywiście to tylko moje zdanie i może się ono różnić od zdania czytających o 180 stopni (a nawet o 360 🙂 ).
Na koniec mała prośba – zostawcie komentarz (tutaj lub na Twitterze) zawierający odpowiedź na następujące pytanie: Czy mam kontynuować przegląd nowości i dzielić się moim skromnym zdaniem, czy jednak pozostawić ten cykl z numerem 001?
Do następnego razu.
Lubię stare kotlety i muzykę jazzową, więc nie trafiasz we mnie, ale chętnie poczytam, może kiedyś coś odkryję nowego.
Wczoraj wyciągnąłem z półki zakurzoną płytę i postanowiłem ją odkurzyć albo umyć. Z myciem jest za dużo roboty, więc trochę podmuchałem na nią, szczoteczką cyk cyk i puściłem. Postanowiłem płytę nagrać, jak to mam w zwyczaju, kiedy słucham winyle.
Zespół City Boy pewnie nie jest znany szerszej publiczności, a szkoda, bo płyta Heads Are Rolling z 1980 roku, czyli jeszcze nie najstarszy kotlet, ale bardzo mnie wciągnęła.
O muzyce poczytam zawsze i bardzo chętnie, a jeżeli chcesz mnie wciągnąć, pisz o starych kotletach, możesz wrzucać teksty, tłumaczenia, oczywiście w uzupełnieniu do nowości, żeby wciągnąć publiczność. Niestety nie jestem młodym targetem. Podnoszę Ci poprzeczkę, oczywiście z czystej złośliwości, no bo jak, a szczerze to są luźne uwagi, żeby ci było łatwiej, bo masz potencjał i możesz zaszaleć.
Niedawno odszedł Jerry Lee Luis i szkoda, że nie wtryniłeś o nim, choćby jakąś ciekawą anegdotę. Coś, czego nie można znaleźć na wiki.
Czekamy na kolejne wpisy, jeżeli Cię nie wystraszyłem tymi kotletami, byłoby bardzo miło.
Niektóre kotlety są straszne. Jak chcesz mnie odstraszyć, oczywiście z czystej złośliwości, pisz o Michaelu Jacksonie i Metallice.
Poza tym pozdrawiam serdecznie.
Kto pisał? Ktoś z Twittera, domyśl się.
Michaela i Metallice lubię, choć co tu pisać, wszystko już zostało o nich napisane. Szukam wciąż nowych doznań w muzyce, słucham staroci, wracam do płyt odłożonych na długie lata. Mam nadzieję, że wyciągnę coś takiego, co Cię zainteresuje na tyle by poświęcić choć chwilę na zapoznanie się.