Szczerzej się nie da

{Recenzja felietonem}

Tak wyszło w telefonicznej rozmowie, że Robert podrzucił ideę napisania recenzji a Robert podchwycił to jako inspirujące wyzwanie.

To drobiazg, że Robert podchwytujący wyzwania wkrótce uzmysłowił sobie, iż ostatnią recenzję literatury pięknej napisał w ramach edukacji licealnej, czyli w czasach… zamierzchłych.

+++

Czytajcie prozę Roberta Paśnickiego.

Wasze własne jej-przeżycie powie wam prawdę o niej, albo raczej da Wam dostęp  prawdy jaką jest ona nasycona.

Zobaczycie ją w przebiegu reakcji tej prozy z każdym z Was.

Taki proces jest aktywny i w swym przebiegu pokazuje rzeczy słabo-uchwytne a te są najcenniejsze. Rzeczy jakich raczej nie da się dostrzec, ani w substratach, ani w produktach reakcji.

Nie przyjmujcie moich obserwacji, kompetentnych, czy nie(?) Efektywnie, tak samo kompetentnych/niekompetentnych jak w niemal każdej recenzji, każdej literatury pięknej.

Czymkolwiek jest pisarstwo Roberta musicie się przekonać sami jako każdy z osobna.

Ja, tak samo jak każdy uczciwy recenzent, mogę powiedzieć czym ono z pewnością NIEjest.

A NIEjest tym co nazywam ‘wykładaniem literackich kafelków’ [tym terminem określam publikacje projektowane przez wydawców, następnie powierzane wykonawcom o kompetencjach słabego copywriter(a) i promowane/sprzedawane jako “bestseller”. Zjawisko szczególnie dotyka/psuje aktywność literacką na uboczu globalnych centrów, np. w Polsce. Natomiast w owych centrach dominują inne zjawiska psujące aktywność literacką, choć i luk w ‘psuciu’ jest tam więcej. Ale to oddzielna historia.]

 +++

Dlaczego tak?

W ramach przygotowań do wczesnej emerytury zrobiłem dyplom na dobrej uczelni artystycznej i nawet uzupełniłem go magisterium z teorii sztuki. Zważywszy współczesne zachodnie podejście, w którym teoria sztuki płynnie spaja najrozmaitsze domeny kreacyjnej aktywności, nie ograniczając się do wizualnych, powinienem posiadać jakieś kompetencje dla napisania recenzji zbioru opowiadań.

Kompetencje to jedno.

Inspirująca pokusa to drugie.

Ale potrzeba jeszcze determinacji, by zanurzyć się w czyjejś kreatywnej aktywności.  To coś całkowicie odmiennego niż recenzja tekstu akademickiego, analitycznego, czy jakiegokolwiek non-fction. 

Nagle stanąłem w obliczu uświadomienia sobie, że przez ostatnie lata taka determinacja niepostrzeżenie opuściła mnie (chyba) całkowicie.

Ale nie zamierzam postawić ostatniej kropki w tym miejscu tego tekstu.

Może ważniejszym, niż akademicka edukacja, źródłem kompetencji do recenzowania literatury pięknej jest czytanie.

Miewałem w życiu okresy namiętnego czytelnictwa ale przypuszczam, że w zakresie literatury pięknej, większość czytelników książki Roberta Paśnickiego przeczytało ich znacznie więcej niż ja. Właściwie widać to ma moich regałach z książkami.

Tu muszę przywołać moją (w pewnym momencie nieprzytomną) namiętność do Julio Cortazar(a).

Myślę, że wszystko co czuję i co wiem o pisaniu, pochodzi właśnie z tamtego okresu. Nie potrafię ocenić, czy coś przedtem-czytanego uformowało we mnie jakieś fundamenty, ponieważ trudno się przedrzeć z taką oceną przez cortazarowską górę w polu widzenia. Może Jack London, a może nikt przed Cortazar(em) nie miał wpływu. Z tego co przyszło później… może Bułhakow zostawił jakiś ślad(?) może Ursula Le Guin(?). Czasem głęboko przeżywałem i innych autorów ale nie mógłbym o nich powiedzieć, że ukształtowali moją literacką intuicję a to o nią właśnie chodzi. Im mniej efemerycznym jest widoczny instrument danej domena kreatywności, tym dalej od namacalnego skryta jest jej tajemnica. Pisanie jest tak skrajnie dostępne, że jego tajemnic można doznać/odkryć jedynie drogą intuicyjną.

Oczywiście niemal każdą sztukę można sprzedawać jako ‘dobro dekoracyjno-rozrywkowe’ i na takim poziomie wytwarza się większość rzetelnych recenzji. Nierzetelne zwykle ubrane są w imitacje intuicyjnego podejścia, czasem hybrydyzowanego z tzw. ‘dobrym smakiem’ jaki ze swej natury jest anty-artystyczny ale świetnie kryje brak horyzontów a czasem i wiedzy.

Z tym jednak musimy jakoś żyć jeśli chcemy, by nasze kreacje docierały do jakiegoś odbiorcy.

 Większy, niż chcielibyśmy wierzyć, odsetek recenzji jest produktem rozgrywek ambicjonalno-towarzyskich. Ja jestem na takim etapie życia na którym szczęśliwie nie muszę się podejrzewać o taki odczyn w odbiorze cudzej twórczości.

W naszej rozmowie, Robert był zdziwiony(?) moją „dziwaczną” postawą w poszukiwaniu wydawcy. Ogłosiłem, że mam co najmniej dwie powieści do wydania, że sfinansuję technikalia procesu wydawniczego w tym samym stopniu co w self publishing, że mogę ponegocjować w sprawie finansowania jakiś kwestii związanych z dystrybucją. Po powieści dostępnej na TAKTOwidzimy można się przekonać, że mój  „produkt” nie jest ‘obciachowy’ (szczególnie na tle top-produktów ‘literackiego wykładania kafelków’).

Ryzyka zero. Ani prestiżowego, ani finansowego. A może jakiś potencjał na nieoczekiwany hit(?)

 I żadne polskie wydawnictwo się tym nie zainteresowało.

I co? I mnie to nie dotyka, choć rzuca ‘osobliwe’ światło na polskich wydawców, szczególnie takich ‘na dorobku’… cóż [Ale to materiał na inne rozważania].

Jestem wolny. Mogę z taką wolnością odbierać teksty innych piszących, bez zazdrości i tym podobnych negatywizmów.

Tylko jak przełożyć doznania i podszepty intuicji na recenzję(?)

+++

Od pierwszej strony pierwszego opowiadania (‘Na zeszyt’) było jasne, że coś zmieniło się w pisarstwie Roberta, w porównaniu z jego tekstami jakie czytałem wcześniej. Przy lekturze poprzednich publikacji nie mogłem się opędzić od nachalnego poczucia, że czytam transkrypt ze stand-up(u). Wiem, że momentami niektóre partie poprzednich książek zasługiwały na znacznie, znacznie więcej ale też nie miały czegoś, co by strząsnęło ten ‘kurz kabaretowawej sceny’. 

W ‘Nadzjawiskach’ jest ten sam Robert ze swą stand-up(erską) manierą ALE w jakiś sposób przestawił (moje) wrażenie ‘z głowy na nogi’ i już od pierwszej strony stanęła przede mną  literatura zamiast ‘transkryptu’.

Nie oznacza to, że wszystko było wielkie, piękne i porwało mnie na orbitę. Tym niemniej…

I tu wracam na moment do romansu z Julio a może z Zofią Chądzyńską(?) Do dziś nie mam pewności, ponieważ nigdy nie poznałem hiszpańskiego w stopniu wystarczającym, by przeczytać Cortazar(a) w oryginale. Dlaczego to ma znaczenie? Ponieważ ani w przekładach innych polskich tłumaczy, ani po angielsku, Julio nigdy nie był tak porywający i zniewalający. Co więcej, odkryłem jego teksty jakich pani Zofia nie tłumaczyła i niestety miała rację. Były wśród nich produkcje tak żenująco mierne, albo ‘propagandowo-wysycone’ (często dwa-w-jednym), że aż dopadał mnie irracjonalny wstyd za namiętność do większości tego co pani Zofia słusznie wyselekcjonowała.

Od lat powstrzymuję się od rozstrzygnięcia tego dylematu, w czym pomocne byłoby zapewne przeczytanie jednej z książek autorstwa Zofii Chądzyńskiej ale…

Może kiedyś kupię jej książki i skruszę ten dylemat. Tymczasem czuję potrzebę zachowania tegoż dylematu w dylematowej postaci. Tymczasem pozostaję w nieokreślonym poczuciu nieokreśloności w jakim intuicyjnie wyczuwam egzystencjalny warunek istnienia mojej literackiej intuicji. Czyli czegoś biegunowo przeciwnego wspomnianemu powyżej podejściu ‘dekoracyjno-rozrywkowemu’.

W opowiadaniach Roberta nie ma dla mnie możliwości mimowolnego i niezauważonego zdryfowania w recenzowanie składnika dekoracyjnego, bo to całkowicie nie moja estetyka, ani analogicznie, składnika rozrywkowego, gdyż  nie ma tam, ani mojego typu humoru, ani horroru. ‘Chodzę po galerii’ (NIE-handlowej). Jestem w tym świecie obcy. Przyleciałem z innej planety albo alternatywnej rzeczywistości. Tym niemniej moja intuicja, ukształtowana przez duet Cortazar-Chądzyńska, wytwarza jednak jakąś interakcję z opowiadaniami Roberta. Czasem nawet podpowiada coś zgrubnie przypominającego konkret.

Dla mnie jako czytelnika, nie jest ważne co na ten temat mawiają teorie akademickie lecz to skrystalizowało się we mnie drogą intuicyjną. Niewiele mam takich skrystalizowanych/usystematyzowanych definicji, bo z intuicyjnego źródła niewiele usystematyzowanych pojęć wynika. Co do formy zwanej ‘opowiadanie’ mam wyjątkowo skrystalizowany obraz:

 Opowiadanie nie jest ścinkiem powieści, ani powieścią liliputem, czyli nowelą.

Opowiadanie jest osobliwą alegorią zagadnienia jakie podejmuje.

Tu zaczyna się pierwszy niezwykle niebezpieczny moment.

Alegoria nie może być jawna, bo zamiast opowiadania wyjdzie jakaś smutna dydaktyka lub coś podobnie NIEczytalnego. Maskowanie alegorii musi być jak najbliższe perfekcji.

 Ale to nie koniec.

 Zamaskowana alegoria potrzebuje wyrafinowanego zwieńczenia/pointy. Pointy odsłaniającej nieznaczny fragment kamuflażu ale(!) w sposób wywracający czytelnika do-góry-kołami. Mam na myśli coś porównywalnego z rękawiczką Rity Hayworth w filmie ‘Gilda’ [Ludzie nawet nie potrafili z wrażenia wymienić części garderoby jakie zdjęła śpiewając w przekonaniu, że było ich kilka. A była to jedna rękawiczka].

Opowiadanie jest bardziej poezją w przebraniu, niż prozą.

Robert w swych opowiadaniach przesyła inspirujące obrazy, wśród których są bardzo finezyjnie, literacko odmalowane portrety postaci albo społeczne plenery, etc. Jest w nich masę elementów, które wejdą w reakcję z percepcją czytelnika.

Mi samemu brakuje w nich tego, że  nie czuję relacji między korpusem opowiadania a jego zwieńczeniem/puentą. ALE pamiętajcie o tym do czego potrzebne było moje nieproporcjonalnie rozbudowane wprowadzenie. Wszyscy przybywamy do danej książki z innych stron, niektórzy z innych czasoprzestrzeni albo i innych planet. Prawda o danym pisaniu jest w intymnym przeżyciu przez każdego czytelnika z osobna.    

W spontanicznym porywie podjąłem się napisać recenzję a wyszedł felieton.

 Tak jest lepiej, ponieważ felieton jest mniej inwazyjny. Tak mi się zdaje.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *