Quis leget haec ?

(czyli: Któż to będzie czytał?)

Tytułem wstępu: 

mój kawałek podłogi to opera. Opera także w pierwotnym znaczeniu, czyli liczba mnoga od łacińskiego opus = dzieło. Będę tu pisać przede wszystkim o dziełach muzycznych – klasycznych i nie tylko, ale również o książkach, filmach czy obrazach. Na początek parę refleksji na temat opery…

Opera i nuda

Najkrótsza definicja opery, z jaką się zetknęłam, to znane stwierdzenie amerykańskiego humorysty i aktora, Roberta Benchleya (dziadka Petera Benchleya, tego od Szczęk): „W operze facet dźgnięty nożem zamiast krwawić – śpiewa”.

Również w USA, tym razem w świecie sportu, w latach 70. XX wieku rozpowszechniło się powiedzenie: „It ain’t over till the fat lady sings” (To jeszcze nie koniec, dopóki gruba pani nie zaśpiewa), które oznacza to samo, co słynne zdanie Kazimierza Górskiego: „Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe”. 

Tu wyraźnie widać typowe skojarzenie, często spotykane na przykład w filmach, przede wszystkim animowanych: otyła sopranistka z wydatnym biustem, blond warkoczami i w hełmie z rogami, która śpiewa wagnerowskie Hojotoho

Rzeczywiście swego czasu śpiewacy operowi zazwyczaj nie byli zbyt szczupli, a końcowa aria walkirii Brunhildy w Zmierzchu bogów – ostatniej odsłonie tetralogii Pierścień Nibelungów – trwa dobrych 20 minut…

Jak to bywa ze stereotypami, są one tylko częściowo prawdziwe: większość współczesnych śpiewaków wygląda inaczej i nie wszystkie libretta operowe są krwawymi i/lub idiotycznymi historiami.

Zważywszy na mizerię szkolnej edukacji muzycznej, zazwyczaj stykamy się z fragmentami oper, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Prym wiedzie tu uwertura z Wilhelma Tella Rossiniego, której fragmentów użył jako pierwszy Walt Disney w 1935 roku w krótkometrażowym filmie o kłopotach Myszki Mickey jako dyrygenta orkiestry. Później muzyka ta trafiła m. in. do Flinstone’ów, filmów z Królikiem Bugsem czy Kaczorem Daffym, a nawet do Mechanicznej pomarańczy Kubricka.

Amerykański dziennikarz Dan Rather stwierdził kiedyś, że intelektualistą można nazwać kogoś, kto słysząc tę uwerturę, myśli o Wilhelmie Tellu, a nie o westernowym serialu The Lone Ranger z lat 50. (tutaj jesteśmy uprzywilejowani, bo u nas go nie wyświetlano).

Wracając do kwestii nudy, w pewnej internetowej dyskusji fanów opery wielu z nich przyznało, że zdarza im się przysypiać podczas przedstawień (zwłaszcza zimą, kiedy w teatrze jest ciepło, zacisznie i wygodnie w miękkim fotelu…).  Zmęczenie też robi swoje, szczególnie w środku tygodnia: mój mąż zasnął kiedyś ku uciesze naszych dzieci na Carmina Burana Orffa (co prawda to nie opera, a kantata, ale na tyle głośna – dosłownie! – że jej fragment O, Fortuna bywa wykorzystywany przez zespoły metalowe, jak Sepultura czy Ministry).

Z operą jest podobnie jak z książkami: nawet w wielkich dziełach zdarzają się nudne fragmenty. Problem polega na tym, że przy lekturze łatwo możemy się prześliznąć przez opisy przyrody czy filozoficzne rozważania, a przedstawienie operowe wypada jakoś przesiedzieć, czekając na hitowe arie (choć na przykład podczas grudniowej transmisji live z Metropolitan współczesnej opery Eurydyka młodego kompozytora Matthew Aucoina część widzów wyszła z krakowskiego kina Kijów i nawet debiut na tamtejszej scenie Jakuba Józefa Orlińskiego, polskiego kontratenora, nie zdołał ich zatrzymać…).

Dla mnie takim trudnym do zniesienia kawałkiem jest słynna aria Florii Toski „Vissi d’arte” (Żyłam sztuką). Bardzo żywa akcja opery Pucciniego w tym momencie zamiera, a jeśli ktoś nie jest wielbicielem sopranów, to aria ta może mu się dłużyć. 

Kiedyś w krakowskiej inscenizacji Toski, jeszcze za dyrekcji p. Ewy Michnik, zobaczyłam dwa odmienne sposoby potraktowania tej „dłużyzny”. W jednej wersji baron Scarpia odwrócił się lekko od publiczności, stanął spokojnie i pozwolił Florii wyrazić cały jej ból i rozpacz. 

W drugiej inny Scarpia, p. Andrzej Biegun, postanowił jakoś zagospodarować ten czas i – jako że akcja toczyła się w pobliżu zastawionego do kolacji stołu – wziął z patery jabłko i zaczął je powolutku obierać, bacząc, by skórka się nie rozerwała. Łupina była coraz dłuższa i dłuższa, i – nie wiem, jak inni – ja wpatrywałam się w nią w napięciu: urwie się czy nie? 

Na domiar wszystkiego po udanym obraniu jabłka, baron Scarpia ukroił sobie jego cząstkę i zaczął jeść. W tamtej chwili napięcie sięgnęło zenitu: zdąży przełknąć, zanim za chwilę będzie się musiał odezwać, czy też nie? (zdążył) 

A rozterki Toski zeszły na plan dalszy.

Po wielu latach obserwacji własnych i cudzych reakcji w trakcie przedstawień operowych ulubionym pozostaje dla mnie zdanie, które wyrwało się z młodej piersi pewnej licealistki, zaciągniętej z całą klasą na Traviatę Verdiego. Kiedy w ostatnim akcie Violetta Valéry długo i pracowicie konała na gruźlicę, dziewczyna jęknęła: „Nie wiem, kto pierwszy się skończy: ona czy ja…”

Nie tylko zwykli widzowie nudzą się czasami w operze. Rossini stwierdził kiedyś, że „u Herr Wagnera są piękne momenty, przeplatane całymi kwadransami nudy”. Przy okazji, w wagnerowskim teatrze w Bayreuth, zbudowanym za życia kompozytora, są podobno bardzo niewygodne krzesła…

No, ale Rossini skupiał się na szybkim zarobku i recyklował fragmenty swoich kompozycji (na przykład finałowa, mezzosopranowa aria Kopciuszka jest identyczna z napisaną rok wcześniej ostatnią częścią końcowej, trzyczęściowej arii hrabiego Almavivy z Cyrulika sewilskiego, a ta znów w całości jako aria sopranowa pojawiła się w międzyczasie w kantacie Zaślubiny Peleusa i Tetydy, zamówionej na ślub wnuczki Króla Obojga Sycylii; za każdym razem różnią się tylko słowa). 

W sumie Rossini nie traktował swojej twórczości zbyt poważnie. Przestał też komponować opery w wieku 37 lat, bo już go to nie bawiło. Przeżył potem prawie 40 lat, pisząc nieliczne pieśni, poza tym stworzył jeszcze Stabat Mater w związku ze śmiercią swojego ojca, a pod koniec życia Małą Mszę Uroczystą, którą określił jako „ostatni z grzechów starości”.

Chętnie zajmował się gotowaniem i jedzeniem, wspierał też znajomych mistrzów kuchni. Jeden z nich nazwał jego imieniem tournedos Rossini (to grube plastry polędwicy wołowej z pasztetem z foie gras, czarnymi truflami i sosem z madery). Podobno kiedy zachwycony meloman pochwalił jego najnowsze dzieło muzyczne, Rossini zawołał: „Opera operą, ale czy próbował pan mojego nowego sosu?”

Wagner natomiast był święcie przekonany o swojej misji i wadze swoich dzieł, czemu dawał wyraz nie tylko w utworach, ale i w rozlicznych, natchnionych pismach. Nie pora na zagłębianie się w jego życiorys, ale jego własny prawnuk napisał niedawno książkę, w której przedstawił światopogląd kompozytora jako „przesiąknięty rasizmem, pogardą wobec kobiet, samouwielbieniem i negacją życia.” Nieprzypadkowo Wagner stał się ulubionym twórcą faszystów…

Z jego oper lubię Tannhäusera (krótki i do rzeczy) i tylko niektóre fragmenty innych dzieł. Ostatnio kupiłam mocno przecenione DVD z przedstawieniem Parsifala z Met, ale jeszcze nie przebrnęłam przez tych 5 godzin, mimo wszystkich uroków tenora Jonasa Kaufmanna (nie wiem, ile ta inscenizacja mogła trwać łącznie z antraktami…). 

Rossini też nie jest pozbawiony wad: męczą mnie jego przydługie sceny zbiorowe. Sam kompozytor przyznawał, że ich nie lubi i kiedy wszyscy wykonawcy stoją obok siebie, śpiewając równocześnie, kojarzą mu się z zespołem wędrownych muzykantów, którzy tylko czekają na łaskawy grosz (no, ale ówczesna publiczność się domagała takich finałów poszczególnych aktów). 

Reżyserzy również mają problem ze scenami tego typu; prawdziwą desperacją wykazał się – znany wcześniej z Broadwayu – Bartlett Sher w nowojorskiej inscenizacji Cyrulika sewilskiego z 2007 (skądinąd bardzo udanej i powtarzanej do dzisiaj w różnej obsadzie). W finale I aktu wszyscy śpiewają o swoich obolałych głowach, w które zdaje się uderzać ogromny młot. Tu nad śpiewakami pojawiło się wielkie kowadło (bo w angielskiej wersji libretta jest właśnie ono) i w końcu spadło z hukiem, rozbijając na kawałki drewniany wózek, którym służący przewoził dynie, zebrane w ogrodzie.

W sumie: opera bywa nudna, ale nawet niezbyt udane inscenizacje potrafią dostarczyć rozrywki, jeśli ktoś lubi narzekać i krytykować (a kto nie lubi?).

Za przykład może tu posłużyć Cyrulik sewilski, wystawiony w 2020 w Mrągowie, w ramach V Mazurskiego Festiwalu Operowego Belcanto. Po obejrzeniu na YT połowy I aktu stwierdziłam, że trzeba okazać wyrozumiałość miejscowym, nieprofesjonalnym siłom, które porwały się na takie przedsięwzięcie… Byłam świeżo po obejrzeniu całkiem udanej wersji jednoaktówki Gianni Schicchi Pucciniego, wystawionej przez amatorski zespół z małej gminy Garlasco (Lombardia) i uznałam, że to podobna inicjatywa.

Niestety mrągowski hrabia Almaviva miał fatalną technikę, zwłaszcza żałosną koloraturę, do tego stale mylił włoski tekst i przechodził na twórczość własną (à la niemiecka piosenka Zuppa Romana). Poza tym skracano jego partię, gdzie tylko się dało, na przykład zaśpiewał tylko połowę duetu z Figarem, bo reszcie by chyba nie podołał. Myślę sobie: „Trudno, to tylko amator…”

Potem coś mnie tknęło i postanowiłam jednak sprawdzić, kto zacz. I tu niespodzianka! Solista Opery Krakowskiej i Opery Bytomskiej, laureat międzynarodowych konkursów, organizowanych w Polsce, itd. 

No cóż, zdania nie zmieniłam, ale wspomniany duet czy mattinatę hrabiego (poranną pieśń miłosną, w odróżnieniu od wieczornej serenady) włączam sobie masochistycznie od czasu do czasu, by tym bardziej docenić inne, dobre wykonania…

Na marginesie: moja córka twierdzi, że gdyby ona była na miejscu Rozyny, to cała historia skończyłaby się po 10 minutach, bo obudzona o świcie pieśnią hrabiego Almavivy, rzuciłaby w niego butem lub – co gorsza – wylałaby mu na głowę zawartość nocnika (rzecz się dzieje w XVIII wieku).

Dzisiaj sytuacja miłośników opery jest zdecydowanie łatwiejsza niż dawniej: mamy dostęp do bardzo dobrych przedstawień na BR czy DVD, które pozwalają łatwo pominąć ewentualne dłużyzny. Doceńmy też możliwość wyboru napisów w kilku wersjach językowych – teraz opery są wykonywane w języku oryginału. To już nie te czasy, gdy Carmen śpiewała do Don Joségo: 

„Przywdziałam świetny strój, 

nie szczędząc rąk i nóg,

byś to podziwiać mógł.”

Osobom, które nie są fanami opery, ale chciałyby spróbować czegoś nowego i dać szansę tej formie sztuki, polecam YouTube, gdzie można łatwo znaleźć zarówno całe przedstawienia, zamieszczane tam nawet kilka dni po premierze przez same teatry operowe, jak i pojedyncze arie czy duety. Sama zainteresowałam się na przykład Matyldą di Shabran Rossiniego po obejrzeniu fragmentu na YT (na zasadzie: „Chryste Panie, co za dziwactwo! Muszę koniecznie to obejrzeć w całości…”)

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *