Populizm – dezinformacyjna choroba demokracji

Nie trzeba nikogo w miarę rozgarniętego przekonywać, że demokracja w Polsce jest w stanie ciężkiej niewydolności, jeśli nie ciężkiego zawału. Rządy PIS są tego oczywistym dowodem, a bardziej niż wszystkie ekscesy PiS-u dowodzi tego nadal dość silne poparcie wyborców dla sprawców tych ekscesów, obojętność sporej części reszty społeczeństwa na nie i cyniczne gry znacznej części obozu formalnie zwanego opozycją, która tę zawałową sytuację próbuje wykorzystać wyłącznie do umocnienia swojej dotychczas słabej pozycji politycznej.

Polska polityka wewnętrzna i jej populistyczny charakter nie są jednak specyficznie polskie. Kraje latynoskie, Turcja czy, bliżej nas, Rosja i Węgry to przykłady podobnej, choć jeszcze bardziej zaawansowanej wersji demokracji fasadowej, za którą kryją się autorytarne metody sprawowania władzy. Ta nowa wersja autorytaryzmu doczekała się już pogłębionych analiz politologicznych, jak na przykład niedawno opublikowana książka Sergeia Guriewa i Daniela Treismana pod tytułem „Spin Dyktatorzy, nowe oblicze tyranii w XXI wieku”. Warto zwrócić uwagę, że realne konsekwencje sprawowania władzy przez taki typ autorytaryzmu są chyba gorsze niż jawnej tyranii, gdyż takie jawne tyranie wymagają sprawnego aparatu przemocy, a więc także pewnego profesjonalnego zaplecza, podczas gdy tyranie spin dyktatorów opierają się tylko na sprawnym marketingu politycznym służącym, mówiąc potocznie, ogłupianiu większości wyborców. Taki system totalnej dezinformacji niszczy jednak jakąkolwiek racjonalność działania, funkcjonalność organizacji i w efekcie także elity intelektualne, czego najbardziej jaskrawym przykładem są katastrofalne dla Rosji wyniki jej agresji na Ukrainę, w oficjalnej propagandzie nadal przedstawiane jako pasmo sukcesów.

Proste wyjaśnienia, jak doszło do tego, że jedną nogą jesteśmy już w klubie spin dyktatorskich tyranii, są dwa. Jedno to to, że polscy wyborcy są głupi i zdemoralizowani. Drugie, że to wina nieudolności opozycji, szczególnie PO, której rządy bezpośrednio poprzedzały pisowski kataklizm. Zawiodły one oczekiwania wyborców i nie wykazały się dostatecznym profesjonalizmem w uprawianiu marketingu politycznego. W gruncie rzeczy te oceny są tautologicznie prawdziwe: gdyby spin doktorzy PO byli bardziej przekonujący, gdyby wszyscy wyborcy byli zachwyceni efektami rządów PO, to by PiS nie wygrał. A wyborcy mieli duże oczekiwania wobec alternatywnej władzy i spin doktorzy PiS okazali się bardziej skuteczni, bo większość wyborców była na tyle głupia, by w ogóle nie interesować się polityką lub uznać, że rządy PiS będą dla nich lepsze.

Jednak, jak każde tautologie, te oceny niczego nie wyjaśniają. Dlaczego wyborcy byli tacy naiwni i tolerancyjni dla łamania prawa i zwykłego złodziejstwa PiS? Dlaczego spin doktorzy PiS byli tacy skuteczni? To są zasadnicze pytania, bez odpowiedzi na które demokracja po przegranej PiS co najwyżej na chwilę poczuje się lepiej, ale powody jej niewydolności nie znikną.

Zacznijmy od głupoty wyborców. Nie sadzę, by Polacy byli głupsi niż inne narody. Ale każdy naród jest głupi inaczej i mądry inaczej. Historyczne doświadczenia nauczyły Polaków, że państwo jest raczej ich wrogiem, a o swoje sprawy sami muszą zadbać z pewną pomocą przyjaciół. Dlatego są bardzo dobrzy w takim samo-radzeniu sobie (co widać było i w czasie światowego kryzysu finansowego, i w sposobie, w jaki Polacy pomagali Ukraińcom po agresji Rosji) i tak niewiele wiedzą o sposobie funkcjonowania państwa, w którym przyszło im żyć, choć państwo to zdążyło najpierw stać się dla nich nieco bardziej przyjazne, by, na skutek braku zainteresowania ze strony obywateli, ponownie stać się instrumentem opresji.

Fakt, że nawet w krajach z długą tradycją demokracji normalni ludzie za bardzo polityką się nie interesują. Mają jednak kulturowe nawyki, jakie wykształciły się w czasach, gdy aktywny udział w polityce miał bardziej czytelny sens – bo od polityki bardziej niż dziś zależał ich byt materialny i podstawowe prawa. Dziś nawet w niezbyt bogatych krajach, a my już jesteśmy nieco powyżej tego niezbyt, nie trzeba walczyć o byt materialny, bo ten prawie wszyscy mają zapewniony na jako-takim poziomie. Dziś ta dodatkowa konsumpcja ponad dobra materialne niezbędne do życia, to konsumpcja emocji – rzeczy są tylko tych emocji wyzwolicielem – angielski trigger lepiej oddaje tę funkcję. A emocją dominującą po uzyskaniu przyzwoitego poziomu bezpieczeństwa materialnego jest dążenie do akceptacji i prestiżu społecznego, czyli możliwie wysokiej pozycji w hierarchii społecznej. Polityka też stała się triggerem emocji. A emocje znacznie łatwiej kształtować niż, jak to było za PRL, tłumaczyć ludziom, że na przykład margaryna jest lepsza od masła.

Stąd nawet w krajach wysoko rozwiniętych manipulacja emocjami stała się istotnym czynnikiem polityki. Jedną z konsekwencji tej zmiany było zjawisko lewicowego ataku na racjonalność, skoro racjonalnych argumentów na głębokie zmiany ustrojowe nie było. Relatywizm poznawczy, kwestionowanie sensu szukania obiektywnej prawdy i możliwości empirycznej oraz logicznej weryfikacji uznawanych twierdzeń: wszystko to zmieniło klimat intelektualny debat publicznych, zanim jeszcze pewne postulaty lewicy (np. kwestie klimatyczne, wpływ rosnących nierówności na politykę) zaczęły mieć pewien sens i – paradoksalnie – dziś akceptację dla tych problemów utrudniają.

Bo ten klimat nieufności wobec rozumu bardzo szybko zaczął być wykorzystywany także przez prawicę. I nagle okazało się, że wśród mniej wykształconych wyborców, to prawicy łatwiej jest zagospodarowywać emocje lęku i niechęci wobec „obcych” i „dziwaków”, czyli LGBT, niż lewicy wobec bogatych, którzy dla tych biedniejszych bardziej byli wzorem, do którego należy dążyć niż krwiopijcami, którym należy odebrać.

W krajach o niewielkich tradycjach demokratycznych takie manipulacje emocjami wyborców okazały się jeszcze bardziej skuteczne. Wydaje się, że wynika to ze słabości elit intelektualnych w tych krajach. Kapitalizm i demokracja są ze sobą silnie skorelowane. Kraje bez tradycji demokracji to także kraje bez tradycji kapitalizmu, których elity mentalnie bardziej tkwiły w porządku feudalnym i nie umiały wykształcić nowego systemu etycznego, odpowiadającego kapitalistycznej rzeczywistości, który chroniłby społeczeństwo przed falą populizmu, bazującego na nienawiści i akceptacji przemocy.

W Polsce to ukształtowana przez PRL inteligencja była tą elitą, niezdolną do odpowiedniego zmodyfikowania społecznych norm po nagłym wybuchu kapitalizmu. Choć wolność, demokracja i solidarność były filarami jej systemu wartości, to faktycznie miała ona feudalną mentalność doradców oświeconego monarchy. Demokracja tym się miała tylko różnić od lewicowego autorytaryzmu, że lud w wyborach wybierze władcę naprawdę, a nie tylko z nazwy, oświeconego. A oni, jego doradcy, będą mu pomagać w wymyślaniu i wcielaniu w życie programu gwarantującego ludowi szybki marsz ku szczęściu.

Przez pewien czas wydawało się nawet, że ten model społeczeństwa jest do zrealizowania. Inteligencji udało się przejąć kontrolę nad niezadowolonym z warunków bytu ludem, zareklamować im zachodnią demokrację i kapitalizm jako krainę wielkiej szczęśliwości  i wskazać mu przywódców, którzy ich do tej krainy poprowadzą. Lud posłuchał i nawet wykazywał dość duże zrozumienie dla nowej formy „przejściowych trudności”, związanych z pierwszym etapem transformacji. I choć prawie od początku ten nowy ład był krytykowany przez prawicowe i lewicowe populizmy, to jednak szybka poprawa warunków życia zdawała się dobrze zabezpieczać demokrację przed destrukcyjną siłą populizmu. Zwieńczeniem tego procesu reform politycznych i ekonomicznych, zainicjowanych przez elity intelektualne PRL, było wejście Polski do Unii Europejskiej. Dało to dodatkowy impuls do wzrostu zamożności, także grup społecznych tak ekonomicznie słabych jak rolnicy. Było super i wydawało się, że teraz stale będzie coraz lepiej.

Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka. Ale cały proces miał bardziej skomplikowany przebieg. Przede wszystkim towarzyszył mu proces wymiany elit. W 1990 r. stare elity niechętnie, ale zaakceptowały plan gospodarczy, który nie był ich planem. Głownie dlatego, że żadnego planu na wyjście z kryzysu komunistycznej gospodarki nie miały. Nie pozostało im więc nic innego, jak zaufać zachodnim instytucjom, głównie Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, które doradzały zastosowanie do przypadku Polski dość standardowego programu stabilizacyjnego, wykorzystywanego wcześniej w innych, bardziej kapitalistycznych krajach, i prywatyzacji. Fakt, że plan ten – z pewnymi modyfikacjami, które zagraniczni doradcy i garstka krajowych rynkowych entuzjastów dość intuicyjnie do niego wprowadzili – został planem Balcerowicza; wynikało głównie z braku odważnych wśród ekonomistów cieszących się większym zaufaniem Solidarności. Balcerowicz po prostu wśród tych mniej z Solidarnością związanych był pierwszym odważnym – i chwała mu za to!

Koszty społeczne planu okazały się znacznie wyższe niż jego autorzy przewidywali – w tym punkcie ci, którzy nie mieli żadnego planu, byli  bliżsi prawdy. Jednak, z braku jakiejkolwiek alternatywy, wszystkie główne siły polityczne jakoś ten plan może nie wspierały, ale tolerowały. Dzięki temu po kilku latach poprawa warunków życia była już wyraźna – i w tym punkcie z kolei autorzy mieli więcej racji niż ich krytycy. Jednak atmosfera cały czas była nerwowa, co skłaniało obrońców reform, bojących się ukształtowanych za komunizmu roszczeniowych postaw, do dość jednostronnej narracji. W myśl tej narracji państwo nie jest w stanie nic dobrego dla obywateli uczynić i tylko wolny rynek, prywatna przedsiębiorczość i ciężka praca mogą wyciągnąć kraj z biedy. Wolny rynek był przedstawiany jako perfekcyjny mechanizm wyceny wartości zasobów i czynników produkcji, co oznaczało, że indywidualny sukces ekonomiczny był jednocześnie wskaźnikiem wkładu danej osoby we wzrost dobrobytu, a więc także jego wartości i miejsca w hierarchii społecznej. Ci, którym się powiodło, chętnie w tę uproszczoną wersję ekonomii rynkowej uwierzyli i stali się wyznawcami czegoś w rodzaju nowego marksizmu, który od dawnego różnił się tym, że zawsze mającą rację awangardą społecznego rozwoju była już nie klasa robotnicza, ale przedsiębiorcy.

Postkomunistycznej inteligencji ten nowy wyznacznik hierarchii społecznej  zbytnio się nie podobał, ale też podzielała obawy o bunt roszczeniowego ludu, wrzuconego przez nich nieco podstępem do kapitalistycznego kotła, w którym każdy powinien liczyć głównie na siebie. Nie oponowała więc zbytnio przeciwko wynikającej z tej apologetyki wolnego rynku etyce, opartej na rynkowej wycenie wartości człowieka. Sama raczej w wir rynkowej gry się nie rzuciła, pozostając na nadal dość wygodnych pozycjach uzyskanych w czasach PRL – co było i mniej ryzykowne i akurat w  tej grupie społecznej nadal bardziej prestiżowe niż prowadzenie handlu na Jarmarku Europa czy inne podobne zajęcia. 

Rosnący dobrobyt zdawał się potwierdzać słuszność nowej ideologii wolnorynkowej, gdzie bogactwo i jej zewnętrzne objawy w postaci coraz bardziej luksusowej konsumpcji stały się obiektem powszechnej aprobaty i wskazówką dla wyboru drogi życiowej dla najbardziej ambitnej i odważnej części społeczeństwa. I to ludzie o takich atrybutach szybko w świadomości społecznej stali się nową elitą, a stara inteligencja zepchnięta została do roli twórców i odbiorców wysokiej kultury – która zresztą nikogo już poza tą grupą nie obchodziła.

Ten zgodny marsz ku dobrobytowi natrafił jednak na światowy kryzys finansowy. Wiele wspaniale zapowiadających się karier załamało, a dalsza poprawa warunków życia przestała być już tak oczywista. Nagle zauważono, że sukces ekonomiczny to w dużym stopniu kwestia szczęścia, układów towarzyskich i bezwzględnego rozpychania się łokciami, a nie tylko wybitnej pomysłowości i pracowitości ludzi sukcesu. Dlatego walka o możliwie wysoką pozycję w hierarchii społecznej, będąca centralnym elementem nowego ładu ekonomicznego i społecznego, przestała już być traktowana jako element fair play, ale jako efekt bezwzględnej rywalizacji, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Gospodarka z narzędzia zaspokajania przede wszystkim potrzeb materialnych, w którym aktywność ekonomiczna była grą o sumie dodatniej (choć te korzyści nierówno były dzielone), stała się głównie narzędziem walki o miejsce w hierarchii społecznej. A taka gra ma sumę zerową. Można poprawić własną pozycję w hierarchii, ale tylko kosztem pogorszenia się pozycji innych. I trudno, przy braku wysokiej jakości komunikacji społecznej, wskazać, jakie są obiektywne kryteria wyznaczające tę pozycję – więc po prostu trzeba o nią walczyć, jak się da.

Ta sytuacja stwarzała wymarzone warunki dla populistycznych polityków. Atak na elity i obietnica przewrócenia do góry nogami dotychczasowej hierarchii społecznej dla znaczniej części wyborców (raczej nie najbiedniejszych – ci nadal zaabsorbowani są walką o podstawowe dobra materialne) stał się bardzo atrakcyjnym programem politycznym: to właśnie było to odzyskiwanie godności i wstawanie z kolan, wsparte transferami pieniężnymi, pozwalającymi ten godnościowy awans wyraźniej odczuć. Złodziejstwo, kłamstwa? „Tamci” też kradli i kłamali, co wprawdzie nie dotyczyło ani głównych polityków poprzednich elit władzy, ani większości ludzi sukcesu, ale przecież różne afery (także te, w których uczestniczyły nowe elity!) dawały jakąś podstawę do takiej oceny, że „każdy kłamie i kradnie jak może i trzeba być frajerem, by nie wejść w ten biznes”. Urodzajne podłoże dla takich postaw stanowił postępujący równolegle z rozwojem kapitalizmu upadek kultury intelektualnej, wywołany wspomnianymi wcześniej nowymi prądami lewicowej myśli filozoficznej, a także warunkami ekonomicznymi.  Coraz ważniejszy we współczesnym biznesie marketing sankcjonował manipulowanie informacją i emocjami, i uczył takich manipulacji, a spryt i umiejętne naśladowanie zachodnich wzorców biznesowych dawały gwarancję sukcesu i nie wymagały żadnych szerszych horyzontów myślowych. W szczególności nie wymagały rozumienia, jak funkcjonuje współczesna demokracja i jej instytucje – wystarczyło wiedzieć, jak funkcjonuje system podatkowy i jak można go mniej lub bardziej oszukać.

Rozwój technik manipulacji postawami ludzi, w połączeniu z niską kulturą umysłową wyborców, pozwala zamaskować fakt, że taka lekceważąca kompetencje, czysto polityczna zmiana hierarchii społecznej powoduje coraz więcej problemów w realnym świecie, bo łatwo można winę za te problemy przypisać starym elitom, nawet jeśli jest to kompletnie irracjonalne. W zajętym własnymi sprawami społeczeństwie, nieumiejącym dokonać samodzielnej analizy polityki i niezainteresowanym nią, media mogą bardzo łatwo manipulować emocjami społecznymi. Sprzyja temu także coraz większa złożoność współczesnego świata – jesteśmy zdani na ekspertów, a to media decydują, kto jest ekspertem, którego opinie są godne upowszechniania. Dla komercyjnych mediów godne upowszechniania wcale nie muszą być opinie prawdziwe, ale takie, które wywoływać będą największe emocje. Najlepiej, gdy różne „autorytety” mają skrajne, krańcowo różne opinie – relacja z takiej walki skrajności najlepiej się sprzedaje. Dlatego zjawisko symetryzmu, choć nazwane dopiero za rządów PiS, było obecne w mediach już wcześniej i miało wpływ na poglądy wyborców, szczególnie na pogląd, że polityczne centrum to ciepła woda w kranie, która nie ma wizji rozwojowej dla Polski. To, co nowego wniósł PiS do komunikacji społecznej, to korumpowanie mediów i – skuteczną w świecie wyborców słuchających wszystkiego jednym uchem – zasadę, że kłamstwo powtarzane sto razy jest bardziej przekonujące niż prawda. Nie treść, ale siła przekazu decydowała od tego czasu o stanie świadomości dominującej części społeczeństwa.

Co bardzo ważne, populizm nie odwołuje się do żadnych wartości związanych z solidarnością społeczną i wcale – mimo kupowania poparcia różnymi formami redystrybucji – nie jest egalitarny. Nie spłaszcza hierarchii jako miary prestiżu społecznego, nie pomaga słabszym jako tym, którzy także zasługują na szacunek i solidarność . Bo według populistycznej propagandy ci słabsi ekonomicznie czy z innych przyczyn traktowani z góry, są słabsi nie dlatego, że brak im zdolności, wiedzy czy woli do ciężkiej pracy – są słabsi, bo są oszukani i skrzywdzeni przez stare elity. Cały populistyczny ład społeczny opiera się na pogłębianiu społecznych konfliktów, wyróżnianiu bez uzasadnionych powodów jakichś grup społecznych i nadawaniu im specjalnych przywilejów oraz atakowaniu jako wrogów tych, którzy są politycznymi przeciwnikami lub po prostu tych, którym trzeba odebrać, by móc dać innym. Nacjonalizm, w połączeniu z arbitralnym decydowaniem, kto jest prawdziwym Polakiem i patriotą, to jedna z najbardziej skutecznych metod prowadzenia polityki według starej zasady „dziel i rządź”.

 Pogłębiający się kryzys państwa, rządzonego przez elity z wyborczego awansu, stwarza szansę na odsunięcie populistów z PiS od władzy. Może się jednak okazać, że po kilku latach niezbyt miłego dla społeczeństwa naprawiania tego, co w gospodarce popsuł PiS, ten sam PiS lub inna grupa populistów odzyska władzę dzięki populistycznej propagandzie. Jeśli więc chcemy uodpornić społeczeństwo na chorobę populizmu, musimy nie tylko naprawiać gospodarkę i przywracać praworządność. Musimy dokonać głębokich zmian w systemie komunikacji społecznej tak, by prawda, a nie spektakl poruszający emocje kosztem ogłupiania odbiorców, była głównym jego elementem. Musimy przywrócić system wartości, który łączy prymat uczciwości i solidarności z honorującą zasady efektywności rynkową metodą wyceny efektów pracy. Ta wycena z pewnością nie jest doskonała, ale stanowi skuteczny system motywacyjny i wraz z modyfikacjami, nałożonymi przez dobrze zaprojektowany system redystrybucji, stanowi bazę zarówno dla rozwoju gospodarczego, jak i spójności społecznej. Z kolei to dobre projektowanie rozwiązań ekonomicznych i społecznych wymaga poziomu kultury intelektualnej znacząco wyższego niż obecny. Potrzebne są reformy wszystkich szczebli edukacji, kładące nacisk na umiejętność samodzielnego, ale zgodnego z zasadami logiki myślenia, a także narzucenie tych samych kryteriów racjonalności mediom, dzięki którym uczymy się, w jakim świecie żyjemy. Co konkretnie w tym celu zrobić, to temat znacznie trudniejszy i obszerniejszy od moich dywagacji. Mam nadzieję, że „Tak to widzimy” będzie ważną platformą dyskusji na ten temat.

Andrzej S. Bratkowski / @a_s_bratkowski

Podziel się

4 Replies to “Populizm – dezinformacyjna choroba demokracji

  1. Niestety nie wydaje mi się, żeby poza “super artykuł” była tu jakaś dyskusja. Z dwóch powodów, o czym właśnie autor zapomniał napisać:
    1) ludzie nie potrafią wypowiadać się w więcej, niż dwóch zdaniach, to prawdopodobnie taki klimat,
    2) teza została postawiona i zdiagnozowano problem.
    Moim zdaniem należy zacząć od edukacji i poczekać na “ciepłą wodę w kranie “, tym razem w PiS i rozłam w partii. Pierwsze oznaki niezadowolenia już są. Układ sił jest jaki jest i nic tego raczej nie zmieni, nie wydaje mi się także, abyśmy mogli nakłonić część nie chodzących na wybory Polaków, aby poszli do urn wyborczych.

    1. Dlatego PiS od początku niszczy fundamenty edukacji. Zalewska, teraz Czarnek, bardzo skutecznie działają.
      My nic nie możemy zrobić. Możemy tylko czekać, bo do walki nikt się nie ruszy.

  2. Jestem w stanie przewidzieć, co będzie, ale nie mam lekarstwa. Owszem edukacja, ale w obliczu atmosfery politycznej niewiele można zdziałać.
    Możemy się przyglądać i badać, przewidywać nawet trafnie, ontologicznie, ale nie przemówimy do ludu, bo się nie da.

    Pragnę zauważyć, że żyjemy w czasach wojny. Wojny psychologicznej, niektórzy określają ją jako hybrydowa, a ja zmianą układu sił, do którego nikt nie ma woli, żeby ją zmienić, bo jakakolwiek zmiana zmieni nasz status, ażeby go zmienić potrzeba konkretnego wysiłku, i nie mam tu na myśli, tylko nas Polaków, ale ogólnie świat zachodni, który do wielu lat przechodzi swoisty kryzys.
    Świat zachodni, który przeniósł cały swój przemysł, produkcję… na wschód i go w sumie stracił, co jest powodem wspomnianego kryzysu, który systematycznie narasta, a właściwie dopiero niedawno zaczął być dostrzegalny dla statystycznego kowalskiego. Jest gołym okiem zauważalny zastój osi zachodu, na który mamy niewielki wpływ, aczkolwiek delikatnie podkopujemy jego fundamenty, (niestety zmuszają mnie do takiej refleksji spostrzeżenia, wobec tego, co robi polski rząd). Pragnę zauważyć, iż aspekty ekonomiczne są najważniejsze, bo mogą w ten sposób zburzyć i podkopać autorytet demokracji, a propaganda jest silna i działa na całym świecie, nawet w Ekwadorze. Demokracji bez dobrze prosperującej ekonomii nie będzie, a nawet motywacji hubrystycznej, bądź tylko taka. Wizja na dobrze prosperującą ekonomię jest coraz mizerniejsza, bo raz, że przestaliśmy być pępkiem świata i kończą się zasoby naturalne albo są w rękach autokratów, którym nie pasuje demokracja.

    Ludzie PiS pozornie reprezentują sobą głupie marionetki Kaczyńskiego, ale to błędne myślenie. Czarnek (wcześniej Zalewska) dobrze wie, że sposobem na władzę jest takie upodlenie edukacji, żeby stworzyć masy głupiego tłumu. Idąc tym tropem, wkraczamy w psychologię tłumu, który z zasady nie kieruje się wartościami wyższymi, tylko najpodlejszymi instynktami zwierzęcymi.

    Czarnowidzem jestem. Nie to chciałem napisać, aczkolwiek o to mi chodzi. Sam nie wiem jak i co, ponieważ straciłem nadzieję. Może jestem w błędnym kole, mój tok myślenia jest ograniczony.
    Popatrzymy. Dobrze, że jeszcze możemy pisać, ale to już niedługo się skończy i każde słowo będzie reglamentowane.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *