Polska – antonim cudu?

Ciemnogrodu dzień powszedni (19)

            Odkąd wolność niezawiniona dopadła mieszkańców miast i wsi, upłynęły niespełna trzy dekady, aż udało się owej ludności – jako osławionemu suwerenowi – zrzucić jej jarzmo i oddać władzę sceptykom swobody, która w ich pojęciu uchodzi za rozwydrzenie i rozpasanie, wymagające szarpnięcia cugli. Ludziom o mentalności autorytarnej się to podoba. Tak zwykle jest, że kto był bity, lubi bicie innych.

            Głupocie, zamiast zapobiegać, zaczęto schlebiać i dogadzać, tym samym (eo ipso) ośmielono ją do kolejnych żądań, aż wreszcie jęła się domagać hołdów. Tych się jej nie szczędzi, póki ona grzecznie i potulnie łyka propagandę władzy. Ciekawostką jest wszelako to, iż mimo peregrynacji po kraju całej pisowskiej wierchuszki z prezesem na czele, nie dopuszcza się do miejsc spotkań innych obywateli aniżeli aktyw partyjny.

            Prawdą bowiem jest to, że strach przed ludźmi spoza układu popierającego obecne rządy narasta. Przebija się do świadomości ogółu, że dla jednych kawior, a dla reszty (czyli nie-elity) co najwyżej żabi skrzek. Niby różnica subtelna… Tu zaczynamy docierać do punktu bardzo być może zwrotnego. Otóż są takie specyficzne pochlebstwa, które poniżają. Nie zawsze od razu można to dostrzec, lecz wystarczy chwila namysłu, by zrozumieć, iż wyrazem głębokiej pogardy i zarazem przejawem obscenicznej degrengolady moralnej jest stwierdzenie, że za kilkaset złotych można przehandlować prawa człowieka i demokrację. Nawet beneficjenci „plusów”, gdyby im to tak przedstawić, okazaliby odrazę wobec tych, którzy mają ich za sprzedajne (i to tanio!) szmaty.

            Wiele szkół historiozoficznych przez półtora stulecia spierało się o przyczyny upadku Rzeczypospolitej. O to, czyja wina była większa: własna czy cudza? Oczywiście, do rozbiorów by nie doszło, gdyby nie było chętnych ich dokonać, lecz bez współudziału królewiąt i szlachty nie byłyby one tak łatwe do przeprowadzenia, skuteczne i trwałe, bo aż do owych potencyj upadku: zwróćmy uwagę, że dopiero w rezultacie pierwszej wojny światowej wszystkie państwa zaborcze przestały istnieć – nie ma ani jednego z trzech cesarstw!

            Powtarzam, rozbiory nie spadły z nieba i nie byłyby tak gładko przeprowadzone, gdyby nie współpraca, a przynajmniej bierność większości mieszkańców terytorium naszej ojczyzny, z elitą polityczną i gospodarczą na czele, że o klerze nie wspomnę. Dziś niepodległość, suwerenność i trwałość granic jawi się nam jako coś pewnego. Tymczasem granice w Europie zostały już militarnie zakwestionowane. Na razie przez państwo terrorystyczne Putina, a to wcale nie jest daleko od naszych granic, zresztą mamy pod nosem zagrożenie w postaci bazy wojennej pod nazwą obwód kaliningradzki (propagandyści rosyjscy już otwarcie mówią o korytarzu przez Litwę, ale przez Polskę też może się im zachcieć). Każdy zatem, kto niedocenia, a zwłaszcza podważa członkowstwo RP w UE i NATO, jest nolens volens stronnikiem rewizjonistycznej polityki dyktatora Rosji. Każdy, kto lekceważy doniosłość wydarzeń w Ukrainie, jest nie tylko człowiekiem małodusznym, ale przede wszystkim pozbawionym wyobraźni geopolitycznej.

            Co zatem z Polską? Czy wisi nad nią fatum ciągłej degradacji i powracania do stanu państwa na dorobku, państwa goniącego, ale nigdy niemogącego dogonić wymarzonego Zachodu, z którym się przecież utożsamia? Wszak nie ma w nas nic, co można nazwać istnym (cóż dopiero istotnym, język pomijam) czynnikiem słowiańskim. Nasza kultura (od wprowadzenia religii rzymskiej) i życie codzienne wyzbyły się składników tej pierwotnej tożsamości, a szlachecki mit o Sarmatach tylko to przypieczętował. Zatem nie ma dla nas alternatywy wschodniej. Albo będziemy częścią cywilizacji euro-amerykańskiej – albo nie będzie nas wcale. Obrócimy się w ni to, ni owo – autochtonów nadwiślańskich… To jest wybór więcej niż cywilizacyjny – to wybór egzystencjalny.

            Nie osiągniemy takiej doskonałości, jaką definiuje się poprzez brak braków, lecz w zasięgu ludzkich (w tym polskich!) starań i dążności jest zbliżenie się do dostatku spokoju, zestrojenie się na tyle z rzeczywistością zewnętrzną, aby nie drżeć w bojaźni przed kolejnymi, nieuniknienie dokonującymi się porażkami, odzierającymi nas ze złudzeń o niezatapialności łajby (nawą zwaną podniośle), na której przemierzamy burzliwie płynny szlak naszego życia. Dobrze by było, aby sobie tego nie utrudniać. I dlatego trzeba zrobić wszystko, żeby naprawić państwo zepsute przez hałastrę, jaka dorwała się do steru rządu, bo niczym miłym nie będzie, gdy nastąpi kolaps najpierw gospodarki, a potem być może państwowości. Przyszłe pokolenia nam tego nie wybaczą, ale my sobie też nie będziemy mogli odpuścić. Nie czekajmy zatem, tylko róbmy swoje!

ROBERT PAŚNICKI

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *