Odcinek VI
[‘Intruzja między-rozdziałowa’ będzie pojawiać się miedzy rozdziałami. Można ją potraktować jako kompletnie oddzielną opowieść a można poszukać relacji z głównym nurtem. Można też chwilowo pominąć całkowicie i poczekać na publikację następnej powieści, gdzie losy Abelarda, Andreja, Aurory i Yaxy splotą się bardziej]
Dziecko ducha
i pośmiertne mat-czyn-ności.
Koło połowy lata 1983
…Zostawili mnie tutaj z tym ‘nagrywadłem’, bym utrwalił moje zeznania… naciskam guzik i mówię do kamery, albo obok, co za różnica, skoro pomieszczenie ma wielkość kajuty kapitańskiej na atomowej łodzi podwodnej… naciskam ponownie i pauza… znowu naciskam… Zdziwiłbym się, gdyby nie było tu jeszcze co najmniej jednego rejestratora…
+++
Chcą, żebym utrwalił moje zeznanie… Oczywiście rozumiem, że interesuje ich moja rola w rozpętaniu 3 wojny światowej… Ale od czego powinienem zacząć ?… Oczywiście rozumiem, iż w ich percepcji, dniem pierwszym, musiał być dzień włączenia mnie w ten projekt, lecz tak nie jest… Sam nie jestem pewien kiedy naprawdę się to zaczęło…. Od czego, zatem powinienem zacząć zeznanie?…
Od pożaru w prowincjonalnym szpitalu w Primorskim Kraju nad Pacyfikiem w 1948 roku?
Od dnia w roku 1953, gdy powiedziałem państwu Valentinusom, którym okrętem będę dowodził w przyszłości?
Od dnia, gdy uzmysłowiłem sobie jak bezgranicznie nienawidzę Związku Sowieckiego?
Czy od dnia gdy złożyłem temu państwu oficerską przysięgę?……
Czuję, że ta noc może być dłuższa niż całe moje życie… Zacznę zapis od tego co mi przyszło do głowy jako pierwsze a później się zobaczy…
Oczywiście rozumiem, że interesuje was moja rola w rozpętaniu 3 wojny światowej i dlaczego prowadziłem kacapski okręt na skały… Ale nie będę do was raportował jak do przełożonych, bo nimi nie jesteście… nikt już nie jest i prędzej będzie nim szyper rybackiej krypy w Afryce, albo manager fast-foodu niż ktokolwiek reprezentujący jakieś siły zbrojne. Nie będę też zeznawał jak agent na debriefiengu, ponieważ nie jestem i nie byłem agentem. Sam wybiorę od czego powinienem zacząć, aby uczciwie dać wam pełny obraz, który naprawdę chcę wam przekazać … powiedzmy pompatycznie, dla dobra ludzkości… I tak nie mam wpływu na to co zrobicie z tym nagraniem…Zacznę od pożaru.
Pierwszy jest pożar szpitala… i czegokolwiek, ktokolwiek oczekuje po moim zeznaniu, dla mnie ten pożar jest najważniejszy, ponieważ nic nie zaprowadziłoby mnie tutaj w takich okolicznościach, gdyby moja mama nie trafiła do tamtego szpitala, a i tego zrządzenia podłych ludzi, jakie ją tam zaprowadziło, byłoby za mało, gdyby nie współudział dobrych ludzi w podłym systemie…
Świetnie pamiętam pożar choć miałem zaledwie pięć lat. W krytycznym momencie, gdy już nie było nadziei, że ktoś nas uwolni z baraku… mama posmarowała mnie wazeliną i przecisnęła przez kraty. Byłem bardzo chudy choć nigdy nie czułem się głodny…mama tego bardzo pilnowała… może potem opowiem wam coś więcej o samym pożarze … na razie nie mogę …zobaczyłem te obrazy pamięci i wzbiera we mnie rozpaczliwa wściekłość… Włączam pauzę, bo muszę się trochę uspokoić….
Mama posmarowała mnie wazeliną i przecisnęła przez kraty; kazała mi biec jak najszybciej, gdy znajdę się po drugiej stronie, więc biegłem z tą normalną dziecięcą wiarą, że ona zrobi coś magicznego i wkrótce do mnie dołączy… oczywiście nie zrobiła i nie dołączyła.
Wtedy straciłem wiarę w cudowne interwencje… to coś co dzieci tracą zwykle wkraczając w dorosłość a wielu ludzi nie traci tego do końca życia. Stałem się nieporównanie bardziej racjonalny niż moi rówieśnicy ale w miejsce dziecięcej irracjonalności, pojawiły się we mnie irracjonalne natręctwa… na przykład, przez wiele lat panicznie bałem się rosnąć a jeszcze bardziej bałem się utyć, by móc przecisnąć się przez kratę w razie czego….
Trafiłem oczywiście do sierocińca…
W Rosji adopcje prawie nie istnieją nawet dziś …a w tedy…szkoda gadać… rosyjski sierocińce okresu powojennego nie były aż tak tragiczne, jak są one teraz Przez wczesne lata powojenne swoista wspólnota bycia skrzywdzonym przez wojnę tonowała bydlęcość imperialnej codzienności… do pewnego stopnia tonowała. Może dlatego, że druga wojna ojczyźniana/druga wojna światowa, była wciąż bytem jakby apokryficznym w psychice społeczeństwa imperialnego, gdyż jej kult znany obecnie, to produkt późnej ery chruszczowowskiej a w pełni, dopiero breżniewowskiej.
W moich czasach sierocińcowych, ta solidarność w poczucie skrzywdzenia była naturalna, nie propagandowa. Ta solidarność, w takiej, czy innej mierze dotyczyła dzieciaków, wszystkich grup wiekowych jak i wychowawców. W efekcie, pewne rodzaje i zakresy przemocy, były niedozwolone niewidzialnym i niewymawialnym zakazem, którego nikt nie łamał a większość na ogół nawet się do niego nie zbliżała.
Bardzo zdziwiłem się, gdy odchodząc do korpusu kadetów marynarki dostałem papier od sierocińca, z którego wynikało, ze moja mama zmarła przy porodzie. Co więcej, imię mojej mamy w papierach było zupełnie nie takie …Aina…nie miałem pojęcia, kto to Aina …
Moja mama miała na imię Aurora….
W radzieckiej Rosji nawet pięciolatek, nie mógłby pomylić tego imienia z żadnym innym. Pewnie są gdzieś na świecie szczęśliwe dzieci i ludzie dorośli, którzy mogą nie rozumieć dlaczego taka pomyłka jest niemożliwa.
W imperialnej/świeckiej religii ery sowieckiej, liturgiczne narracje (teksty i filmy) opowiadały o ikonach „starego i nowego testamentu świeckiej biblii”. „Przypowieści starotestamentowe” były skupione na ekwiwalencie sagi mojżeszowej, czyli na bolszewickiej rewolucji. Tymczasem „nowotestamentowe ewangelie” o 2 wojnie ojczyźnianej, pod którą to nazwą ukrywano cześć drugiej wojny światowej (brakująca cześć po prostu NIE-istniała), były jeszcze na etapie ‘przed soborem nicejskim’. Wbrew temu co dziś się wydaje ludziom w Rosji i zwłaszcza poza nią, w czasach mojego dzieciństwa ‘nowy testament’ nie był jeszcze zbyt popularny. Pełnie jego kultu rozwinął dopiero Breżniew po 1964.
W moich czasach „stary testament” był niemal wszystkim także dla pięciolatka. Dla zrozumienia mojego przypadku wystarczy wiedzieć, że jedną z wszechobecnych ikon „starotestamentowych” przypowieści był krążownik Aurora…. a indoktrynowanie dzieci zaczynało się tak samo wcześnie jak w katolicyzmie.
A zatem imię Aurora było dla mnie najlepiej znanym słowem na świecie i nawet pamiętam takie zwierzęce poczucie bezpiecznego zadowolenia, iż wszędzie wokół słyszę imię mojej mamy. Aurora…. A potem pożar i koniec.
Jako prawie 12-latek wiedziałem już bez porównania więcej o świecie, w którym się urodziłem. Wiedziałem już, że z rosyjskim imperialnym zakłamaniem trzeba grać po cichu i roztropnie… wiec stojąc w biurze sierocińca tuż przed wyjazdem tylko zapytałem: Czy to wszystko co jest na mój temat w oficjalnych dokumentach? Już tak sformułowane pytanie, stawiało mnie na krawędzi rebelii. Wiedziałem, że pytając o to nie mogę zdradzać się z moją wiedzą odstającą od wersji oficjalnej a już w żadnym wypadku, nie mogę użyć prawdziwych nazwisk, lub choćby imion nie wymienionych przez wersję oficjalną. Choć ani ja nie wypowiedziałem imienia mojej mamy, ani nie zrobiła tego urzędniczka sierocińca, dostałem wiążące oświadczenie, iż moja mama Aurora nigdy nie istniała… NIGDY… Byłem jeszcze dzieciakiem, więc pomimo mojego dorosłego instynktu dwulicowości, byłem wstrząśnięty tym oświadczeniem o moim własnym życiu. Na przekór mojemu instynktowi, coś we mnie pchało mnie, by napomknąć cokolwiek o mamie i o tym jak naprawdę było; czułem, że powinienem był krzyczeć lub płakać… Zachowywałem całkowitą obojętność.
Kiedy po pożarze szpitala odtwarzano bazową ewidencję, robiono to na oko, według tego, ‘co tam kto pamiętał’. Improwizowano desperacko, bo nagle zdano sobie sprawę, że dając Żydówce-lekarce (tak o niej mówili inni i nikt nie zwracał uwagi, że 3-5latek słucha) opiekę nad samotnym noworodkiem, nikt nie zadbał o zapis w RAJKOMie. Był zapis w papierach szpitalnych …przecież oficjalny… a gdyby zapisać mnie w RAJKOMie, to ktoś mógłby chcieć zabrać dzieciaka Żydówce… bo była więźniem… Taka była i jest codzienność imperialna… te rosyjskie koktajle z wielkoduszności i okrucieństwa. A zatem, najprawdopodobniej najpierw, po porodzie ktoś pomógł bałaganowi a pięć lat później, gdy trzeba było pięciolatka (po pożarze) ‘zagospodarować’, wszyscy nagle obudzili się w podejrzanej sytuacji, z której trzeba było (wspólnymi siłami) jak najszybciej się wyplątać…. Rządził jeszcze Stalin i niektórych zabijano za drobniejsze uchybienia urzędowe…
Skleciłem wszystko w całość dopiero, gdy zawitałem w ‘rodzinne strony’ po promocji oficerskiej. Właściwie uporządkowałem wtedy moje losy w dwie koherentne wewnętrznie biografie, które nie były koherentne wzajemnie.
Jedna zaczynała się od jakiejś Ainy piętnastoletniej (lub młodszej) bezprizornej niepełnoletniej błąkającej się po związku radzieckim w latach wojny, jaka zmarła rodząc mnie. Druga zaczynała się od twarzy Aurory…mojej prawdziwej mamy w pokoiku, jaki mieścił się w baraku po środku terenu szpitalnego. Tego samego baraku, gdzie później spłonęła moja prawdziwa, choć nie-biologiczna mama.
W tamtym momencie zacząłem świadomie zarządzać moją podwójną tożsamością, tak jak robią to szpiedzy.
To nie łatwe, nawet w rosyjskich realiach imperialnych, gdzie miliony ludzi żyło z podwójnymi albo i potrójnymi tożsamościami zanim pojawił się tam bolszewizm, który to zjawisko rozbudował zamiast wygasić. Świadome życie z podwójna tożsamością jest bardzo trudne, bo ona z czasem wytwarza podwójną jaźń. Większość ludzi nie potrafi tym zarządzać i większość ludzi w imperium uważa takie zarządzanie za zbędne, przeskakują histerycznie z jednej jaźni na drugą a tożsamość porządkują tylko jeśli są wybrańcami zatwierdzonymi do robienia kariery.
Trudno mi podać przykład innego kraju gdzie to zjawisko występowałoby na tak powszechną skalę przez tak długi czas. Z tej historyczno-geograficzno-polityczno-społecznej anomalii zapewne wzięła się rosyjsko-imperialna metoda ‘zarządzania podwójną tożsamością przez udawanie, że nie ma czym zarządzać’… metoda udomawiania podwójnej (lub wielokrotnej) jaźni, poprzez uleganie psychotycznym efektom zakłamania, lub rozcieńczaniu się w jaźni zbiorowej produkowanej przez państwo.
Była tu jeszcze dodatkowa trudność. Żyjąc w kraju ludzi o rozdwojonej, roztrojonej, lub jeszcze bardziej multiplikowanej osobowości, wyglądałbym podejrzanie prezentując doskonałą koherencję.
Ja narzuciłem sobie trudne zadanie, zarządzania koegzystencją moich dwóch osobowości wynikających z moich dwóch biografii, które dla mnie były nie-do-pogodzenia, choć dla postronnego obserwatora, mogłyby wydawać się niemal identyczne a do tego musiałem wymyślić sobie coś wyglądającego jak trzecia osobowość, by móc od czasu-do-czasu pokazać dwie fałszywe… tylko po to by nikt, nigdy nie zaczął doszukiwać się prawdziwej.
Było mi tylko o tyle łatwiej, że jeszcze zanim wszystko to sobie uporządkowałem w umyśle, moje instynkty prowadziły mnie poprawnie, bez wpadek, jakie ktoś mógłby zapamiętać lub zarchiwizować. Nigdy i nikomu mojej prawdziwej historii nie opowiedziałem… dopóki nie spotkałem gnostyczki ale to inna historia, do której może powrócę.
W domu dziecka ledwie pamiętali sprawę pożaru w pobliskim szpitalu nawet w czasach, gdy pozostawałem jego wychowankiem. Zresztą na rosyjskim dalekim wschodzie, przymiotnik ‘pobliski’ jest rozumiany inaczej niż gdzieindziej. Gdy zaś odwiedziłem sierociniec po promocji na podporucznika Военно-Морского Флота Тихого Океана , już tylko ledwie pamiętali mnie jako jednego z setek wychowanków…
To wtedy dotarłem do zapijaczonego woźnego szpitalnego; też wiedział niewiele ale strzępy informacji otrzymanych od niego, nałożone na obrazy mojej pamięci, powiedziały mi wszystko co moja przeszłość powiedzieć mi jeszcze mogła… Praktycznie nic ponadto co pamiętałem, lub wydedukowałem samodzielnie.
Tamtego dnia ruszyłem w przyszłość za horyzontem, Przyszłość w której nikt nie będzie więził cudzoziemskich lekarzy w Rosji… a jeśli trzeba będzie w tym celu rozpieprzyć Rosję …to się ją rozpieprzy… naplewatć na sukę, która spaliła żywcem moją mamę.
.
[pauza w nagraniu]
Jeśli myślicie, że ‘commie’ już się nagadał o swoim dzieciństwie, że tatusia nie znał a mama mu …itd…. jeśli myślicie, że teraz przejdę do lat siedemdziesiątych, gdy ludzie oficjalnie nieistniejącego dyrektoriatu KGB skontaktowali mnie (w grupie z paroma innymi) z Jurijem Andropowem, to znaczy, że nie jesteście ludźmi zdolnymi zrobić dobrego użytku z tego nagrania, cokolwiek i jakkolwiek w nim opowiem, więc możecie je wyrzucić … naplewatć na eta.
Zacząłem po swojemu i po swojemu dokończę.
Sierociniec odwiedził pewnego razu wyższy oficer floty Pacyfiku z żoną. Opowiadał o służbie i takie tam podobne jak zwykle. Takie odwiedziny były standardem w szkołach i sierocińcach, choć zwykle nie robili tego oficerowie rangi komandora. Nigdy też nie słyszałem (nawet już samemu będąc oficerem), by któremuś z nich towarzyszyła w takim spotkaniu żona.
Nie tylko jej obecność była wyjątkowa.
Wyjątkowa była ona sama… mówiła z magnetycznym obcym akcentem. Niedługo potem dowiedziałem się, iż była Hiszpanką… prawdziwą Hiszpanką z Hiszpanii… nie którąś z tych czekistowskich podróbek aranżowanych ponieważ iberyjskie akcenty świetnie kryją akcent rosyjski, albo dlatego, że „kochamy” latynoskich rewolucjonistów.
Bardzo przypominała moją mamę, więc nie mogłem od niej oderwać oczu przez cały czas, gdy miałem okazję na nią patrzeć.
Skończyło się indywidualną rozmową z nimi obojgiem… myślałem, że mnie opieprzą ale tylko zapytali:
– Jakim okrętem chciałbyś dowodzić, gdy będziesz dorosły?
A ja odpowiedziałem:
– Krążownikiem Aurora
– Ciekawa odpowiedź … Myślę, że nadajesz się na dowódcę. Potrzebuję takich jak ty w szkole kadetów marynarki…Chciałbyś?– Z uznaniem w głosie powiedział mi marynarz.
– I jaka filozoficzna… – Dodała jego żona zanim zdążyłem odpowiedzieć.
Tak zakończyło się pierwsze gapienie się na kobiety (a czasem dziewczyny) przypominające moją mamę. Nie było to ostatnie, gdyż te dziwaczne sytuacje nie ustały wraz z moim dzieciństwem.
Miałem i wciąż mam odruch gapienia się na takie kobiety. W sowieckim imperium trzeba było kontrolować bardzo wiele uniwersalnie ludzkich, spontanicznych zachowań a jeszcze bardziej, jakieś nietypowe osobnicze dziwactwa. W czasach mojego dzieciństwa kończyła się już era, gdy naturalna spontaniczność, niosła ze sobą bezpośrednie zagrożenie życia, tym niemniej przez całą resztę mojego życia w sowieckim imperium, rozwijałem umiejętności kontrolowania samego siebie także na poziomie drobnych dziwactw. Robił tak zresztą każdy, kto nie chciał spędzać żywota jako żywy inwentarz tego kołchozu i kto zyskał ku takiemu awansowi jakąś okazję.
Wszyscy mieszkańcy tego kraju byli częściowo niewolnikami… nawet ci którzy nim rządzili.
Możecie mówić, że w każdym kraju, człowiek jest w jakimś stopniu niewolnikiem ale to tylko metafora, mniej-lub-bardziej opisująca rzeczywistość w sposób metaforyczny. W moskiewskim imperium ery sowietystycznej, to nie metafora a różnice między ludźmi pod tym względem polegają na tym, że jedni są niewolnikami w 100% a wszyscy pozostali w jakimś mniejszym procencie.
Lecz nikt nie jest w 100% wolny nawet jeśli wyskalujemy umowną jednostkę wolności przyjmując za wzorzec np. francuskiego nauczyciela liceum w Lyonie, albo line-managera z General Motors w Detroit, nie zaś milionerów, czy polityków ‘top-eszelonu’.
Gapienie się na wysokie brunetki o zdecydowanych rysach, było głęboką luką w moim pancerzu. Tak głęboką, że jedyną drogą jej zasklepienia stało się zrobienie z niej rysu mojej trzeciej ( tej kompletnie fałszywej) osobowości.
Prawie zawsze generowało to jakieś problemy. Zwykle zupełnie nieistotne ale jednak osłabiające mnie samego w stopniu znacznie większym, niż komukolwiek wokół mnie się wydawało. Mężczyznom, którzy jakoś ten fakt zarejestrowali wydawało się, iż mam świra na punkcie wysokich brunetek… to było do ogrania. Gorzej było z kobietami i to nie tylko wysokimi brunetkami albo ich koleżankami, które ten fakt rejestrowały.
W tak mizoginicznym kraju jak Rosja kobiety są zwykle bardzo czujne i instynktowne, bo to warunek przetrwania. Kobiety dostrzegały, że w moim gapieniu się jest znacznie większy ładunek niż widzieli faceci. Widziały to, a nie rozumiejąc, czym to jest, przyjmowały zwykle postawę zaalarmowaną, albo nawet wrogą, jakby miały do czynienia ze zboczeńcem przed którym ten mizoginiczny kraj nie zamierzał ich bronić, więc musiały to robić same jak im intuicja podpowiadała.
Mizoginiczność tego kraju działała tu na moją korzyść, bo prawie żaden mężczyzna w Rosji nie podejmuje działań w oparciu o spostrzeżenia kobiety, tym niemniej część z nich używa kobiet jako ‘czujników’… jak kanarka w kopalni… to zawsze niosło ze sobą pewne zagrożenie.
Jako młodzieniec, dostrzegłem, że ta „dolegliwość” da się jednak wykorzystać do unikania poważniejszych zagrożeń. W każdym środowisku w jakim się znalazłem, kobiety zaczynały mnie dość szybko unikać… jeśli jedną z koleżanek była wysoka brunetka, to cała żeńska część nabierała dystansu z powodu mojego gapienia się. Nie winię ich. Brutale i zboczeńcy są w Rosji zwykle bezkarni, więc jedyna linią obrony kobiet jest instynktowne odcinanie zanim jakakolwiek relacja się zacznie. Jeśli w danej grupie nie było wysokiej brunetki, to dziewczyny/kobiety czuły się zaalarmowane moim brakiem sprośnego zainteresowania, tak normalnego dla imperialnych mężczyzn.
Dzięki temu, nie byłem też postrzegany jako ‘materiał na męża, który zrobi karierę’, czyli którego warto uwieźć i się do tej kariery podczepić. Zaś w oczach facetów byłem ‘tym pechowcem, którego kobiety nie lubią’, co chroniło mnie przed podejrzeniem, że to ja nie lubię kobiet… Tylko pedarat nie lubi kobiet… choć zwrot ‘lubić kobiety’ w moskiewskim imperium, to zwykle oksymoron. Oczywiście, większość mężczyzn w Rosji gardzi kobiecością i kiedy może unika spraw z nią związanych a nawet towarzystwa kobiet, gdy tylko jest ku temu jakaś „męska okazja” ale homoseksualistów w Rosji nie ma, nie było i nie będzie… to oczywiście nie jest mój pogląd, lecz praktyczny, organicznie zafałszowany, obraz tego państwa. Żeby homoseksualista mógł sobie pozwolić na jakieś elementy homoseksualnego życia, musi najpierw mieć żonę, dzieci, zdobyć wysokie stanowisko i posiadać ogromny spryt, a najlepiej zajść na samuju kryszu tego państwa. Jak np. marszałek Ustinow, o którego homoseksualizmie, każdy w resorcie obrony (i nie tylko) wiedział ale w niczym to marszałkowi nie zagrażało…. przynajmniej od czasu, gdy został marszałkiem.
Moje dziwactwo, które tak mi przez większość czasu dokuczało, na przekór temu, że w rosyjskim imperium było relatywnie mało-groźnym odstępstwem, a nawet dawało się do kamuflowania spraw dużo-poważniejszych, to właśnie dziwactwo zetknęło mnie z nielicznymi kobietami bez których życie byłoby czymś zupełnie innym np. z panią Valentinus albo z niezwykłą mieszanką ujgursko-ukraińską… z Xenią gnostyczką.
Powiem o tym później.
Pani Valentinus uczyła mnie hiszpańskiego. Gdy już przeszliśmy przed podstawy, z jakiegoś powodu uznała, że najlepszą bazą do dalszej nauki będzie hiszpańskie wydanie książki Alexandra Herzena Moje dzieciństwo młodość i wygnanie.
Proroczy wybór.
[pauza w nagraniu]