Czyli mam napisać tekst o muzyce. O czymś wesołym, a może smutnym. Czymś skłaniającym do zadumy, może odrobiny relaksu. Ale jak napisać wiedząc, że wokół dzieje się tyle zła.
Tak wiem, zło dzieje się każdego dnia, o każdej minucie, ba w każdej sekundzie. A gdy dodamy do tego, że znajdują się tacy, którzy zaklinać będą rzeczywistość i twierdzić, że nic się nie stało, wszelkie siły człowieka opuszczają.
Dopiero co napisałem tekst o terapeutycznym działaniu muzyki, nie potrafię jednak odpowiedzieć na pytanie, jaka muzyka może ukoić ból po stracie bliskiej osoby (nie potrafiłem takich dźwięków sam znaleźć), tym bardziej, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie cierpienia matki, która opłakuje własne dziecko.
Z drugiej strony życie toczy się dalej i nie jesteśmy w stanie go zatrzymać, choć czasami wydaje nam się, że dla nas cały świat stanął w miejscu.
Nie będę ukrywał, że sobota 4 marca 2022 roku była dniem troszkę innym. Innym z racji pewnych nawiązań do wydarzeń, które pojawiły się w moich komentarzach do audycji. Audycji, której zawartości nie byłem w stanie zmienić, jeśli chciałem by pojawiła się w sobotę. O tekście myślałem jak zwykle przez długi czas, jednak postanowiłem go trochę zmienić – dokładnie rzecz biorąc napisać o czymś, o czym miałem napisać za jakiś czas. Zrobiłem tak z prostego powodu, sam potrzebowałem spokojnych dźwięków, kojących, łagodnych, które choć trochę dały wytchnienia.
Nie będę ukrywał, że znawcą El-muzyki nie jestem. Oczywiście znam nazwiska, nazwy zespołów, rozpoznaje dźwięki. Wszystko to w stopniu, używając nazewnictwa szkolnego, zaledwie dostatecznym. Nie przeszkadza mi to zupełnie w czerpaniu przyjemności, jaką niewątpliwie jest słuchanie muzyki elektronicznej.
W dzień taki jak dziś, z niesłychaną radością powróciłem do płyty Vangelisa zatytułowanej Voices (premiera – rok 1996). Na tym albumie znajdziemy wszystko za co kochamy tego artystę, a nawet więcej. Niespełna 48 minut muzyki, jaka wypełnia ten krążek jest idealnym przykładem, jak powinna wyglądać taka płyta.
Zdaję sobie sprawę, że znajdą się osoby, dla których nie jest to najlepsza płyta Vangelisa (dla mnie też, jako całość uwielbiam The City z roku 1990). Jednak to tutaj znalazły się tak kojące dźwięki, które działają jak balsam. Łagodzą wszelkie oznaki złości, gniewu. Potrafią przynieść chwilę wytchnienia po ciężkim dniu i w przeciwieństwie do wspomnianej płyty The City, dają poczucie wolności, łapania oddechu wśród drzew, w górach i nad morzem.
To właśnie tutaj znajdziemy cudowną kompozycję Voices, wykorzystującą wszystkie znane chwyty kompozytora, a i tak cieszącą każdym dźwiękiem.
To właśnie na tym albumie znajduje się przepiękna kompozycja Ask the Mountains, która swego czasu zawładnęła moim głośnikami na długi czas. Czuć w niej swego rodzaju wolność, powiew świeżego powietrza, które pobudza do życia, dźwięki instrumentów muskają nasze zmysły jak poranny wiaterek. Tutaj każdy dźwięk jest na swoim miejscu, a wszystkiego dopełnia delikatny głos Stiny Nordenstam, wyśpiewujący linijki tekstu.
Prawdę mówiąc, każdy utwór zasługuje na uwagę, na zasłuchanie się w dźwiękach, na poddanie się delikatnemu nastrojowi. W każdym czuć siłę spokoju, który przynosi ukojenie po trudnym dniu.
Drugą płytą, która przynosi podobne odczucia w czasie słuchania, jest dla mnie album Mike’a Oldfielda zatytułowany Voyager, który swoją premierę miał także w roku 1996. Nie wiem co sprawia, że jest to jedna z ulubionych płyt tego artysty. Może podobnie jak wspomniana przed chwilą płyta Voices, przynosi dźwięki tak delikatne, ulotne, które tylko muskają nasze zmysły, niwelując wszelkie napięcia, dostarczając im powietrza, chłodząc delikatnymi powiewami wiatru. Bo czyż nie czuć tego w utworze She moves Through the Fair.
Nie inaczej jest z utworem Wilds Goose Flaps Its Wings – słuchając go, wyobrażam sobie poranną mgłę, dzikie gęsi podrywające się do lotu i odlatujące w dal. Piękno przyrody w całej okazałości, które chce się chłonąć całym sobą i nie myśleć o przyziemnych sprawach. Po prostu leżeć na łące, patrzeć w niebo i wsłuchiwać się w ciszę.
Zapewne znajdują się na tej płycie kompozycje słabsze, jednak dla mnie jest to płyta wyjątkowa. Jest wypełniona powietrzem, wolnością i poczuciem pełnej harmonii ze światem przyrody. I na zakończenie daje nam utwór Mont St. Michel, który pięknie kończy całą historię jaką możemy sobie wyobrazić w trakcie słuchania wszystkich kompozycji. Jak dla mnie niesamowite przeżycie, które po latach od premiery nic, a nic nie straciło na wartości.
W tym wszystkim jest tylko jeden, malutki minus – gdy już skończymy słuchać tych dwóch płyt, musimy wrócić do naszego świata, świata przepełnionego złem, gdzie tak trudno o harmonie i spokój, której tak bardzo potrzebujemy…
Do następnego razu.