Odcinek 18
wtręt międzyrozdziałowy
Byłem prymusem szkoły kadetów. Nikt takiej okazji w Związku Sowieckim nie marnował, lecz mimo to ‘Marynarz’, który pozostawał moim ‘opiekunem’ przez okres nauki, zapytał mnie, czy może chcę wybrać życie cywilne(?), bo jego zdaniem byłbym również świetnym inżynierem a nawet projektantem okrętów.
Miałem 17 lat, więc chciałem przede wszystkim być mężczyzną godnym tego miana, zatem chciałem zostać kimś takim jak on, bo on był jedynym znanym mi godnym mężczyzną.
– Są różne drogi do bycia oficerem marynarki wojennej ale jest tylko jedna, która otworzy przed tobą wszystkie drogi i możliwości tej profesji a może nawet więcej… tą drogą jest Akademia Morska Frunzego w Leningradzie.
+++
W 1961, krążownik Kirow[1], okręt szkolny na którym miałem praktyki w ramach studiów, zawinął do ‘naszej’ (sowieckiej) bazy morskiej w polskim Świnoujściu.
Studentom nie pozwalali zejść na ląd bez potrójnej obstawy nawet w bazie. Potwornie się nudziłem, chociaż miałem do tego mniej powodów niż moi koledzy. Mnie jako prymusa dołączyli do, grupy oficerów wysłanej na wycieczkę do Szczecina.
Jakież tam wszystko było inne. Nie to, że poniemieckie, albo że zamożniejsi ludzie, albo, że inny ustrój tu panował, bo przecież tak samo panowało tam rosyjskie imperium. Po prostu wszystko było inne i nie wiadomo przez co.
Wycieczkę prowadziło dwóch specjalnie przećwiczonych w takim rzemiośle oficerów politycznych, oraz kilkunastu tajniaków pilnujących także i tych dwóch. Czego pilnowali, właściwie?
Ze Szczecina nie było dokąd uciekać, gdyby nawet ktoś chciał.
Może zabezpieczenie kontrwywiadowcze miało tu odrobinę więcej sensu niż na terenie ZSRR ale takie więcej, to i tak około zera.
Na wachcie, czy nie, spędzałem większość czasu poza kajutą studencką. Rżniecie w siekę i plotkowanie o niebyłych doświadczeniach seksualnych zaczęło powodować u mnie stan przedwymiotny zanim jeszcze przepłynęliśmy Bałtyk a teraz przy nabrzeżu w upalne dni i noce, byłem na skraju eksplozji.
Raz obserwując przeciwległe (polskie) nabrzeże zobaczyłem spacerującą tam rodzinę. Zagapiłem się na nich przez długie minuty, bo kobieta była sobowtórem mojej mamy.
To nie mogła być ona, bo wyglądała młodziej niż moja mama w dniu pożaru, 13 lat temu.
To był ktoś znacznie młodszy.
Stała tam z wysportowanym mężczyzną i małą dziewczynką a potem podszedł do nich wysoki prawie dorosły chłopak, kilka lat młodszy ode mnie… Podniosłem do oczu wielką morską lornetkę i zamarłem spojrzawszy w twarz tej kobiety… To już nie było podobieństwo typologiczne a nawet nie fenotypiczne…
Ona była żywą ilustracją pojęcia DOPPELGENIER, czyli po prostu pełnym ucieleśnieniem mojej mamy… jej mimika… jej ruchy… Z tak relatywnie małej odległości, morska lornetka dawała mi możliwość zajrzenia w jej brązowe oczy… To były oczy mojej mamy… Widziałem jak mówi i w miejsce tej luki poznawczej, jakiej lornetka nie była w stanie wypełnić, zacząłem słyszeć w głowie głos mamy. Przestałem patrzeć, ponieważ głos oznaczał, iż ten epizod wymyka się spod kontroli. Wydałem sobie samemu rozkaz NIE-patrzenia, ale było już za późno…
Wszystko we mnie pragnęło skoczyć za burtę krążownika, przepłynąć basen portowy i podejść do nich i zaprzyjaźnić się z tą rodziną…
Tak przemożnie przeżywałem tylko pragnienie wskrzeszenia mamy, jakiego doznawałem tylko w pierwszych latach po jej śmierci. Miewałem wtedy dni szaleńczej tęsknoty za nią. Pragnienia by wróciła… Wydawało mi się, że jeśli będę pragnął odpowiednio mocno, to ona wróci… Ale nawet jako tak mały dzieciak, budząc się następnego dnia bez niej, podejmowałem postanowienie, iż nigdy już sobie nie pozwolę na takie bolesne fantazje…
Trochę pomagała mi w tym zapamiętana filozofia mamy ale oczywiście, wkrótce potem, nie-dotrzymywałem tej obietnicy, gdy taki dzień wracał… A takie dni wracały wielokrotnie…
Jednak, jako student Akademii Marynarki Wojennej imienia Frunzego, już dawno miałem za sobą ostatnią z takich niedotrzymanych obietnic… Tymczasem ten nowy-stary-ból rozpaczliwie bolesnej fantazji dopadł mnie znienacka od strony, z której nie mógłbym się go spodziewać…. Tak niewysłowienie bardzo chciałem być częścią tej rodziny… chociaż ich bliskim przyjacielem… chociaż wymienić z nimi jakieś poglądy od czasu do czasu. Wiedziałem, że nie mam na to szans, lecz tamtego dnia nie potrafiłem powstrzymać tej samo-torturującej fantazji… Nie wiedziałem, natomiast w tamtym momencie na pokładzie krążownika Kirow i przez 20 następnych lat, że w tym wypadku sprawy potoczą się trochę inaczej… Jednak sprawy z żywymi mają inną dynamikę niż z umarłymi…
+++
Filozofia mamy na temat żywych, których nie mamy szans spotkać była jedną z nielicznych rzeczy jakie z dzieciństwa zapamiętałem literalnie… jak gdyby jej dygresja dołączona do pewnej opowieści nagrała się we mnie niczym na taśmie magnetofonowej … może dlatego, że była to prawie na pewno ostatnia z opowieści jaką słyszałem od żywej mamy(?)…
Mama opowiadała mi o swojej rodzinie w Polsce. Rodzinie, od której zabrali ją przemocą rosyjscy czekiści… wtedy już nie zwano ich czeką a jeszcze, nie KGB, lecz tak wtedy jak i teraz sami siebie nazywali, tak jak nazwał ich twórca tej organizacji Feliks Edmudowicz Dzierżyński. Jedyny Polak szanowany w rosyjskim imperium nawet dziś… cóż za ironia?…
Mama opowiadała mi o swojej rodzinie w Polsce bardzo dużo ale przecież miałem 5lat kiedy umarła… Pamięć tak małego dziecka działa inaczej niż w każdym późniejszym wieku. Pamięć małego dziecka chłonie wszystko bez-selektywnie niczym gąbka i zapisuje wszystko, nawet pełniej niż w późniejszym wieku. Zwykle jest to zapisane wyjątkowo głęboko, oraz ‘ustrukturalizowane’ w zgodzie z osobliwą logiką człowieka, która nie całkiem jeszcze przypomina, to co zwykliśmy nazywać logiką. Z takich powodów późniejszy odczyt najwcześniejszych zapisów, jest trudny (o ile w ogóle możliwy). Jest też zaburzony i zanieczyszczony ‘adapterami’, czyli jakby … pomostami tworzonymi przez dorosłą logikę, by odtworzyć wydarzenia zapisane w zgodzie z całkiem inną… logiką(?). Czasem zdarzają się jednak pojedyncze epizody, lub rozmowy, zapisane bardzo dosłownie… jakby były po prostu nagrane. Epizody i rozmowy, które z jakiś powodów nie zakotwiczają się w fundamentach pamięci, lecz unoszą się swobodnie w morzu pamięci napływającej przez kolejne lata… Z jakichś powodów unoszą się zawsze gdzieś w zasięgu ręki, więc zawsze można do nich sięgnąć i z łatwością odtworzyć… Niestety, zawsze są bardzo nieliczne i dotyczą skrajnie małych wycinków najdawniejszej przeszłości… Zwykle też są wyrwane z pierwotnego kontekstu, przez co bywają błędnie odczytywane pomimo swej dosłowności, gdy dorosła logika narzuca im zbyt współczesny kontekst jaki nie działał w czasie, gdy zapis ten powstał.
Na szczęście co najmniej część takich zapisów nie sposób zafałszować…
Mama nazywała siebie wdową… Nazywała siebie tak nie tylko w tamtej opowieści o jej polskiej rodzinie, którą tak dobrze zapamiętałem.
Tamta opowieść, czy raczej dygresja była jednak właśnie o tym osobliwym wdowieństwie. Mama mówiła, iż nie ma pojęcia, czy jej mąż żyje, czy żyją jej bliźniaki i nie ma jak tego sprawdzić żyjąc jako więzień, ani jej mąż nie może tego sprawdzić… Mówiła, że w takiej sytuacji, musi myśleć o nich jako o zamarłych i, że oczekuje by oni myśleli o niej tak samo, ponieważ szansa na to, by kiedykolwiek się spotkali jest bliska zeru… Mama mówiła, że w takiej sytuacji ludzie muszą podjąć decyzję o takim „wdowieństwie”, ponieważ nadzieja, choćby najbardziej bezpodstawna, nigdy nie chce odejść z własnej woli… Trzeba to zrobić, by nie umrzeć z tęsknoty… Medycznie rzecz ujmując nie można umrzeć z tęsknoty, lecz gdy dusza cierpi tak bardzo, to zawsze przyplącze się jakaś groźna choroba…
Jedyną osobą jakiej o tym powiedziałem była moja ‘partyzantka duchowa’ Xenia A ona skomentowała z radością wygrywającego na loterii:
– O(!), więc jesteś synem wdowy… jak Mani…
– Co w tym nadzwyczajnego?.. Według oficjalnych danych zginęło 8 milionów naszych żołnierzy plus dwa razy tyle cywilów… Mamy miliony wdów i wiele z nich ma synów i pewnie tysiące synów urodziło się po śmierci ojców… – Racjonalizowałem w odpowiedzi, choć od razu czułem, że ona ma na myśli coś głębszego, niż mechaniczny opis rzeczywistości. Nie miałem też pojęcia, kto to Mani.
– Syn wdowy… może znaczyć także mężczyznę zbudowanego przez kobietę bez udziału mężczyzn… bez strukturalnego udziału. – Od tego zaczęła opowieść o manicheizmie i gnostycyzmie. Nie była to edukacja religijna. Nie wysiedziałbym spokojnie, gdyby nią była. Nie rozwinąłbym szacunku dla nauczycielki…
Tym co mnie zachwyciło, była sztuka odczytywania ukrytych znaczeń, które często nawet nie są ukryte, lecz przeoczane przez setki tysięcy albo i miliony ludzi na przestrzeni długiego czasu. Przeoczane nie dlatego, że ta masa ludzi była głupia ale dlatego, iż tkwili w paradygmatach programujących częściową ślepotę na to co mieli przed nosami.
Xenię też mi zabrali.
[1] Krążownik przyjęty do służby w 1938 a 1961 przekwalifikowany na okręt szkolny. Proszę nie mylić z krążownikami projekt 1144 Orłan nazywanymi na Zachodzie „Kirov-class”.