Misja była niebezpieczna. Ale w końcu to wojna – bezpiecznych lotów nie było. Zawsze i wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo natknięcia się na niemieckie myśliwce. Robert Peters był jednak doświadczonym pilotem. Udowodnił to kilka tygodni wcześniej kiedy zestrzelił pięć niemieckich samolotów. Ten lot miał być jego pięćdziesiątym. Jego kolega – Joseph Vigna – był starszy, ale lotów na rozkładzie miał o połowę mniej.
Wystartowali o 5:55 z angielskiego lotniska. Lecieli długo i, jak na czas wojny, dość spokojnie. Pokonali Morze Północne, potem Bałtyk. Dopiero czterdzieści kilometrów przed Warszawą trafili na niemieckie myśliwce. Vigna wyskoczył z samolotu lecącego zbyt nisko, by móc do końca otworzyć spadochron. Zginął na miejscu. Zestrzelony Peters próbował wylądować na pobliskim polu – wysunął nawet podwozie. Był już wtedy ranny, więc kiedy samolot zaczął płonąć, nie zdołał się z niego wydostać. Ostatkiem sił kiwnął jedynie ręką do wieśniaków krzyczących do niego, by wyskoczył z maszyny. Spłonął.
5 października, czyli ponad dwa tygodnie później, żona Petersa – Margaret, otrzymuje telegram z informacją, że mąż zaginął w akcji na terenie Polski. Tylko to, a może aż to. Zapewne takich telegramów były tysiące w owym czasie. Ale ten jeden trafił do świeżo poślubionej żony, matki dwumiesięcznej wówczas Lynne. Stało się jasne, że dziewczynka nigdy nie zobaczy swojego ojca, będzie dla niej tylko wspomnieniem, w dodatku mglistym.
Margaret wyszła drugi raz za mąż. Lynne żyła, dorastała, liczyła kolejne lata. Ciągle z ograniczoną wiedzą na temat okoliczności śmierci ojca. Może nawet zapomniała o potrzebie odtworzenia jego ostatnich chwil. A może nigdy jej nie miała?
I kiedy pomoc amerykańską dla Powstania Warszawskiego i misję o kryptonimie Frantic 7, wnikliwie zaczęli opisywać polscy pasjonaci historii, trafili na coraz istotniejsze i dokładniejsze informacje na temat śmierci Petersa i Vigny. Zaczęli gromadzić szczątki samolotów, znalezione dzięki wykrywaczom metalu ale także otrzymywane od mieszkańców wsi. Przez lata części kadłuba wykorzystywano w codziennym życiu. W lotniczej butli na tlen pędzono bimber. Ponoć odłamki skrzydeł służyły jako schody. Ale najcenniejsze były relacje świadków. Ludzi, którzy mieli wtedy kilka lub kilkanaście lat. Dość starannie opisywali niemal każdy szczegół.
Lynne Alexander dowiedziała się o tym wszystkim kilkanaście lat temu. Nie dziwi fakt, że mocno wpłynęło to na jej życie. Ojciec, którego nigdy nie poznała, którego idealizowała, czasem być może podświadomie lżyła, że ją zostawił, żył właściwie tylko w jej wyobraźni. I teraz jakiś Polak opowiada jej ze szczegółami jak było. I jeszcze bardziej teraz, ktoś chce postawić mu pomnik, bo dla kogoś był równie ważny jak dla niej. Bo ryzykował swoje życie, by komuś pomóc.
Joseph Vigna nie miał żony ani dzieci. Miał rodzeństwo. Jego rodzice kilka lat po wojnie pojawili się na zdjęciu z wiceprezydentem Nixonem podczas uroczystości otwarcia kaplicy ku czci amerykańskich pilotów. Do tej uroczystości drogą losową wybrano rodziców dwunastu pilotów. W tym właśnie matkę i ojca Josepha. Ale dziś do rodziny pilota dotrzeć było bardzo trudno. Polacy wysyłali maile, dzwonili, szperali w internecie, pisali nawet listy. I właśnie jeden z nich trafił do Melisy Misi – siostrzenicy Josepha Vigni.
Odłożyła kopertę twierdząc, że jest dziwnie zaadresowana. A potem była kolacja z rodziną, większe grono, miła atmosfera. W pewnym momencie przypomniała sobie o kopercie i po nią sięgnęła. Kiedy zaczęła czytać na głos, wszyscy najpierw zamarli, potem zaczęli płakać. To było w czerwcu tego roku. 75 lat po tym jak rodzina pożegnała Josepha nie wiedząc nic o tym jak zginął. Teraz wie wszystko.
Melisa Misi i Lynne Alexander przyleciały do Nasielska, by odsłonić pomnik swojego ojca i wuja. Pewnie nawet nie spodziewały się uroczystości z taką powagą, z takim namaszczeniem, z takim szacunkiem do pilotów. Nie spodziewały się kompanii reprezentacyjnej wojska polskiego, udziału generałów, ambasador USA w Polsce, ani zapewne tej uderzającej prosto w pierś salwy honorowej. Nigdy tego nie zapomną.
18 września 1944 Amerykanie wysłali 110 bombowców B-17 by dokonały zrzutu około 1250 zasobników. W ręce powstańców miała trafić broń a także żywność i środki medyczne. Owe bombowce były osłaniane przez myśliwce Mustang. W dwóch z nich pilotami byli Robert Peters i Joseph Vigna.
Wojciech Zawioła

