Dwie sławne i ta… pierwsza

[Ten tekst NIE jest o ‘ukradzionych pomysłach’, czy ‘niesprawiedliwości świata rządzonego przez tajemne sprzysiężenia’. Zatem jeśli ktoś jest miłośnikiem ‘utyskującego genre’ albo pokrewnych klimatów, to lojalnie uprzedzam, to nie jest tekst dla was.]

Idea powieści jakiej kanwą byłby najazd Układu Warszawskiego na Zachód napadła mnie nagle i bez uprzedzenia parę lat przed publikacja sławnego Red Storm Rising Toma Clancy. Niemal dosłownie wdarła się we mnie z silnym biskajskim wiatrem wczesną jesienią 1980 albo 1981 roku.

W momencie, gdy mnie naszła/najechała nie było jeszcze gwarancji, czy rzecz jest z gatunku futurologii, czy historii alternatywnej(?)

Właściwie naszła mnie właśnie dlatego, że widziałem mocne przesłanki dla antycypowania takiego rozwoju wydarzeń w naszej linii czasoprzestrzennej a nie jakiejś alternatywnej.

Na przekór eksplozywności kanwy, moje ujęcie od początku miało być antropologiczno-filozoficzne a z powodu intuitywności, to był raczej zamysł bliższy antropozofii

Anthroposophy in action… to najbardziej oddaje zamysł jaki wtedy bardziej czułem niż potrafiłem zmaterializować.

Ten rys natury mojej epifanii robił wtedy i robi nadal  fundamentalną różnicę w porównaniu z tekstami na analogicznej kanwie ale i utrudniał mi samemu finalizację projektu wzbudzając we mnie kolejne fale poczucia niedojrzałości. Poczucia słusznego, czy nie ale paraliżującego lub wyprowadzającego na manowce rozważań pobocznych i ‘poboczniejszych’.

Nie wspominając nawet, co na taki hybrydowy koncept powiedziałby potencjalny wydawca.

Tom Clancy nie był pierwszym podchodzącym do tego tematu ale niewątpliwie zapisał się jako klasyk genre(a), jaki przyćmił pamięć o wszystkich publikacjach przed jego ‘Red Storm rising’ i stał się punktem odniesienia raczej przytłaczającym wszystkie publikacje, po. Pewnie także demotywatorem dla wielu jak ja, którzy zbyt długo się z własnym projektem nosili.

I tak nie mogłem tego wydać w PRLu a później mój angielski nie nadawał się do pisania powieści [Akademicki angielski nie sprawdza się w powieściach. Właściwie, im lepiej operuje się akademickim, tym trudniej przestawić się na powieściowy. Przynajmniej, gdy nie jest się native-speaker(em)].

I tak chodziłem z tym projektem do 2011, porzucając i ożywiając go na przemian.

W międzyczasie opublikowano tysiące tekstów na analogicznej kanwie w wielu językach. Z tych tysięcy przeczytałem jedną powieść i trzy opowiadania (w trzech językach). Wszystko ‘ z chaty wuja Toma Clancy’, czyli nic dla mnie.

W 2011 postanowiłem, że domknę moją powieść jakkolwiek i puszczę do ludzi jakkolwiek, po prostu by to zrzucić z siebie.

Gdy ją skończyłem, dałem jej przez jakiś czas powisieć na blogger.com, aż zamknąłem dostęp kilka lat temu, gdy doszedłem do wniosku, że trzeba przeprowadzić bardzo głęboką redakcję, tzn. praktycznie napisać powieść od nowa.

W międzyczasie zaobserwowałem, że pojawił się “nowy” (w pewnych środowiskach, kultowy) tekst na analogicznej kanwie [Data pierwszego wydania “nowego” jest tylko o rok późniejsza niż sztandarowej powieści T.Clancy ale obrasta kultowością dopiero w 21wieku].

Tekst ten jest znacznie bardziej ‘kameralny’ niż ‘Red Storm rising’ ale o zupełnie innym rodzaju kameralności niż moja powieść. Kameralność książki której dziś jeszcze nie nazwę z tytułu i nazwiska autora jest widoczna jedynie na tle globalnego rozmachu powieści Toma Clancy, gdy tymczasem moja kameralność ucieka w coś co z pozoru wydaje się mistyką a konkretniej antropozofią.

Jednak ani ta, ani też żadna inna właściwość owej nagle wyrywającej się z cienia Clancy ‘kult-powieści’ nie była tym co mnie w niej zaintrygowało.

Nie mogło być inaczej ponieważ zaintrygowanie przyszło na parę lat przed tym nim przeczytałem, choćby jeden akapit tej książki. Oczywiście parozdaniowy zarys jej treści poznałem od razu ale ów zarys nie mógłby zaintrygować nikogo poza nienasyconym pożeraczem tekstów Clancy-podobnych i klubami ‘planszowych giercerów’.

Intrygowała mnie nie książka ale zjawisko jakie wywoływała.

Mówiąc ściślej intrygowało mnie na co książka ta złapała pewną grupę zaprzysięgłych wyznawców. Wyznawców ze środowisk jakie są mi co-nie-co znajome.

OK, wiedziałem, że osobliwy wpływ społeczności strategicznych gier planszowych na interesujące mnie środowisko, był wyczerpującym wyjaśnieniem fenomenu w przeważającej liczbie przypadków ale tym bardziej nadal intrygowały mnie te przypadki, w których NIE BYŁ.

I nadszedł ten dzień, gdy skończyłem czytanie ‘kult-powieści’.

Uczciwie przyznaję, że moje konstatacje na jej temat są w większości ‘uleżane’ pomimo, iż skończyłem czytanie właśnie dziś.

 Dwa lata temu, w końcu zdecydowałem dokonać zakupu a gdy Amazon dostarczył mi książkę, oczywiście natychmiast zacząłem czytanie. Przeszedłem przez jakieś 30% książki. Zatrzymałem się na zwieńczeniu ważnego (jeśli nie najważniejszego epizodu narracji). Zatrzymałem się ponieważ nie mogłem zaabsorbować rażącego dysonansu poznawczego jaki ten epizod powodował.

Dysonans był tak głęboki, że gdybym nie wiedział nic o autorze, to doszedłbym do przekonania, iż jest on jakimś ‘giercerem gier czołgawych’ [Nie traktuję poważnie osób traktujących poważnie te gry, ponieważ zawierają jeden(kompleksowy) fundamentalny ‘grzech’ dyskwalifikujący je z kilku profesjonalnych punktów widzenia jednocześnie. Jeśli kogoś interesuje, jaki to ‘grzech’, to chętnie odpowiem w komentarzach]. Dysonans był tak głęboki, iż z łatwością uwierzyłbym w sfałszowanie życiorysu autora przez wydawcę [Wikipedia jest bardzo pobieżna w zakresie tego życiorysu. Można znaleźć wersje mniej pobieżne ale i w ich przypadku, trzeba mieć trochę NIE-cywilnego doświadczenia aby wyczytać z nich coś użytecznego].

Najpóźniej przeczytałem ‘foreword’, czyli wstęp/od autora otwierający posiadany przeze mnie egzemplarz. [Egzemplarz ten jest dodrukiem do wydania z 2018, bazującego na wersji „odświeżonej” dla publikacji w 2016. Nigdy nie dotarłem do pierwszego wydania z 1987 roku. Przypuszczam, że porównanie wersji byłoby badawczo wskazane ale nie wiem czy warte wysiłku. Jeszcze do tego detalu nawiążę].

‘Wstęp/od autora’ (głównie między wierszami) wytłumaczył mi większość pomniejszych zgrzytów ale nadal pozostawił mnie z najbardziej irytującym dysonansem poznawczym jaki przerwał moje czytanie na prawie dwa lata.

Autor stwierdza w nim (de facto, choć innymi słowami), że jego powieść jest czymś w rodzaju dodatkowego, mocno zawężonego epizodu do powieści ‘The Third World War’ jaką John Hackett wydał już w 1978 roku a następnie w przeredagowanej wersji (np. uwzględniającej NSZZ Solidarność), w 1982.

Powieść Hacketta to najważniejsza z książek zapomnianych w wyniku sukcesu Toma Clancy. Jak większość ludzi mojej generacji urodzonych po gorszej stronie żelaznej kurtyny dowiedziałem się o istnieniu Hacketta/jego powieści dopiero  z polemik wokół problemu oryginalności książki Clancy.

Tymczasem autor ‘kult-powieści’ (na początku 1980tych) znalazł się w martwym polu kariery wojskowej [Takim gdy już się raczej odsiaduje, czekając na emeryturę, lub cud. Potwierdzi to każdy, kto umie czytać ‘wojskowe CV’] i po prostu wyczuł rodzący się popyt na tzw. ‘war-techno-thriller’ i bezpretensjonalnie podłączył się w tani i bezpieczny poboczny nurt tego trendu.

Trzeba mu oddać, iż sam znalazł swój ‘cud’ i to w zupełnie innym miejscu niż to z jakiego oczekuje takowego większość ‘oficerów na profesjonalnej mieliźnie.

Jestem niemal pewien, że wziął na warsztat scenariusze ćwiczeń w jakich brał udział od 1974, zbeletryzował je odrobinę i pokornie wpasował to w oś globalnych wydarzeń zaczerpniętą z książki Hacketta. [IMO świadczą o tym rozliczne poszlaki w tekście.  Niejednorodność stylistyczna na całej rozciągłości powieści a szczególnie odmienność krótkiego wątku ewakuacji amerykańskich rodzin wojskowych z Europy. Osobliwe literówki i inne drobne błędy charakterystyczne dla wielokrotnego cięcia i klejenia tekstu w erze papierowych maszynopisów jakie przetrwały szereg kolejnych wydań i dodruków. Na początku było to nieistotnym mankamentem dla taniego ‘czytadła’ (w oczach wydawcy). A gdy w 1990tych tekst zaczął obrastać subkulturową sławą edytorzy przyjęli, iż operują perfekcyjnym produktem ‘w którym najlepiej niczego nie tykać, aby nie popsuć’ Najprawdopodobniej, tym samym sposobem w powieści powstał i przetrwał, ów wojskowo (a i literacko) niewybaczalny ‘mega-kulfon’, jaki powinien do szpiku kości irytować każdego kto ma o sprawie odrobinę pojęcia a jaki paradoksalnie nie działa jak powinien. Ale o nim za chwilę].

 Nie wiem jakie były jego intencje, gdy w 1985 zakończył pisanie ale wydawca, ‘wziął jego książkę na pokład’ jako tanie czytadło [w takiej formule książka istniała przez piętnaście lub więcej lat]. Konsekwencje tego rażą do dziś pomimo zagadkowej przemiany w ‘kult-powieść’ dla pewnych środowisk o silnym zacięciu opiniotwórczym i znaczeniu gwałtownie rosnącym na przestrzeni ostatnich piętnastu lat(+).

+++

Postaram się naszkicować problem ‘mega-kulfona’ w taki sposób, by nie zanudzać i nie zniechęcać czytelników na których najbardziej mi zależy [takich, którzy czyją moje teksty, dla poszerzenia oglądu otaczającej rzeczywistości, nie zaś z powodu ‘militarystycznych’ hobby].

Bohaterem indywidualnym omawianej ‘kult-powieści’ jest kapitan Bannon a zbiorowym  jego ‘kompania uderzeniowa’. Celowo nie używam poprawnej terminologii nie tylko dlatego, że wiele amerykańskich terminów zmieniło znaczenie w ciągu ostatnich 30-40 lat. W niniejszych rozważaniach więcej praktycznego sensu ma nazwa sama przez się oddająca charakter i przeznaczenie pododdziału. A żeby jeszcze pełniej uzmysłowić naturę tego zbiorowego bohatera, odwołam się do niezbyt dawnej przeszłości medialnej. Zapewne bezpośrednio przed jak i w pierwszym roku all-out-inwazji Moskowii na Ukrainę, nasłuchaliście się o tzw. ‘batalionowych grupach taktycznych’ . Kanapowi a i nie tylko kanapowi eksperci zachłystywali się rzekomo nowatorskimi jednostkami organizacyjnymi moskowickiej armii jak gdyby w życiu nie przeczytali żadnej książki nawiązującej do rozwiązań taktycznych lub operacyjnych np. Drugiej Wojny Światowej. Jak zapewne zauważyliście, ten termin kompletnie zniknął z przestrzeni medialnej. Zniknął, ponieważ Moskowici nigdy nie pojęli, więc tym bardziej, nie opanowali zagadnienia i z ulgą wrócili w starą carską koleinę. W realnym świecie ‘pododdziały wydzielone’ albo ‘grupy zadaniowe’, były znane i regulaminowo stosowane w nowoczesnych armiach. Główna różnica polega(ła) na tym, że w normalnych armiach stałe są jedynie zasady tworzenia takich elementów, nie zaś one same. [Zasady określające ich doraźne tworzenie wg kryteriów Kiedy? Jak/w jakiej formule? W jakim celu?].

Tak czy siak, twór tego rodzaju, czyli zbiorowy bohater ‘kult-powieści’ działa jako uderzeniowa pięść batalionu piechoty zmotoryzowanej a następnie powraca do swej macierzystej brygady pancernej. ‘Fabularnym ekosystemem’ jest najazd Układu Warszawskiego na Niemcy Zachodnie w 1985 roku.

W jednym z epizodów, dla osiągnięcia dramaturgicznego efektu ‘bohater zbiorowy’ zostaje sam na sam z przeważającymi siłami przeciwnika. OK. à la guerre comme à la guerre… Cokolwiek w przekonaniu racjonalnego cywila nie może zdarzyć się na wojnie, zdarzyć się na niej może i to z całkiem sporym prawdopodobieństwem. Ale nie może się zdarzyć, by zawodowy oficer zapomniał o jednym z najbardziej fundamentalnym między fundamentalnymi ‘elemencie procedury’.

Nigdy nie zdarzy się by zawodowy oficer współczesnej armii zapomniał o reaktywowaniu utraconej łączności. O jakimkolwiek usiłowaniu by to zrobić.

Kapitan Bannon „zapomniał”. Jego autor „zapomniał” odnieść się choć zdaniem komentarza do tak organicznie nienaturalnego faktu. To mega-kulfon.

A wszyscy czytający tę książkę na przestrzeni prawie 40 lat (kompetentni i niekompetentni) są perfectly OK z tym ‘ultra-mega-kulfonem’. Ba, ta książka w percepcji nowych generacji zdetronizowała ‘Red storm rising’  Toma Clancy, wolnego od ‘mega-kulfonów’ pomimo znacznie większego rozmachu [Rozmach statystycznie zwiększa prawdopodobieństwo ‘kulfonów’].

 Dodatkowym powodem mojej irytacji  było to, że w mojej własnej fabule utrata łączności też odgrywa kolosalną rolę fabularną. Tylko, że ‘mój oficer’ właśnie nie chce jej reaktywować i musi się ‘zdrowo nagimnastykować’, by tak zostało, co z kolei zmusiło mnie do uciążliwej a wciąż nie-w-pełni-doskonałej gimnastyki w modelowaniu elementów fabuły.

Tymczasem ani dla autentycznego oficera US Army jaki został pisarzem ani dla  jego literackiego odpowiednika (indywidualnego protagonisty powieści) kwestia nie była warta nawet jednego zdania… nawet jednego zdania miałkiego wykrętu. Pisarzowi (nawet najlepszemu) coś takiego może się zdarzyć ale liniowemu oficerowi, NIE. A zawodowemu liniowemu oficerowi normalnej armii na linii frontu jeszcze tysiąc razy bardziej, NIE.

No i jeszcze jest zastępca dowódcy kompanii, porucznik Uleski. Jemu też re-ustanowienie łączności do głowy nie przyszło…

Nie ma szans na taki scenariusz, póki jakikolwiek zawodowy oficer lub NCO ostał się wśród żywych. 

Czy to oznacza niekompetencję oficera liniowego? A skoro powieściowy bohater jest auto-projekcją, to jego kompetencje są projekcją autora z czasów jego kariery wojskowej(?)

Jestem pewien, że NIE. Jestem pewien, bez względu na to jaki poziom profesjonalny w istocie reprezentował jako oficer.

Czy zatem źródła tego mega-kulfona należy upatrywać w słabości jego umiejętności pisarskich?

Także nie sądzę, choć tu mój sprzeciw nie jest aż tak kategoryczny.

Autor ‘kult-powieści’ nie pokazał w niej wielkiego rzemiosła nawet zawężając konkurencję wyłącznie do kategorii tzw. war-tech-thriller. Nie czytałem jego późniejszych książek a ta była pierwszą, więc nie pozwolę sobie na kategoryczną ocenę jego talentu. Ale to nie gra roli.

Ważne jest, że autor jako wciąż czynny (choć na profesjonalnej mieliźnie) oficer nie mógł ‘mega-kulfona’ przeoczyć.

Mogę tylko spekulować co naprawdę wydarzyło się gdzieś między 1985 a 1987, między autorem a wydawcą. Może papierowy manuskrypt uległ zagubieniu po drodze z Południowej Korei(?) Cyfrowej kopii nie było. Może nie było żadnej kopii, poza niepełnym pierwszym draftem jaki autor posłał wcześniej do wydawcy, by zainteresować go projektem(?) Może odtwarzano powieść z takiego draftu na odległość w dobie przed-internetowej(?) Może wersja z kulfonem poszła do druku zanim autor zorientował się co zaszło a później już ‘kulfona’ nie korygował, bo czytadło zarobiło, co miało zarobić i wydawało się, że nikt nigdy do niego nie powróci(?) A gdy w późnych 1990tych zaczęto powracać, to autor już nie pamiętał co tam właściwie zostawił miedzy okładkami, dekadę wcześniej(?) A gdy po następnej dekadzie to ‘czytadło’ obrosło już sporym kultem, nikt już nie kwestionował „objawienia”(?) Kult to zawsze kult, nie ważny obiekt, zakres, czy skala dewocji.

Hackett był emanacją wczesnej i średniej Zimnej Wojny, tak jak Clancy jej ostatniego rozdziału. Tymczasem Coyle (autor ‘kult-powieści’) jest ‘wykopaliskiem’ dokonanym przez epokę/epoki bez własnych Hackett(ów) i Clancy(ch). Wykopaliskiem zrobionym gdzieś na marginesach epok poprzednich. Ani wola, ani talent, ani profesjonalne kompetencje autora nie miały nic do rzeczy, nie ważne jakimi je zobaczymy w pryzmacie obiektywnej oceny.

Cóż… Żyjemy w erze infantylnych kultów zakamuflowanych technologiczną nowoczesnością. Sinusoida zawsze odbija z dolnego przebiegu w górny. Pytanie tylko, czy nasz wykres jest sinusoidą(?)

Wiecie już co mnie zaintrygowało, skoro tym czymś nie było tanie ‘czytadło’, nawet nie udające oryginalności a co dopiero, artystycznej suwerenności?

Co ma do tego mój własny przenoszony projekt poza generalną analogicznością kanwy?

Nie, nie dopraszam się o otoczenie mnie bezwarunkowym kultem.

Pytam, czy jest gdzieś tam jedna osoba, która chciałaby przeczytać moją pierwszą powieść tak bardzo, by zainspirować mnie do napisania jej od nowa?

***

‘kult-powieść’ to ‘Team Yankee‘ {pierwsze wydanie 1987}. Autorem jest Harold W. Coyle.

Nie wiem, czy istnieje polskie tłumaczenie.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *