Czasami bardzo długo rozmyślam nad motywem przewodnim do tekstu. Siedzę, słucham, przeglądam płyty, te fizyczne, jak i w Internecie. Niekiedy pomysł nie pojawia się przez długi czas, kiedy indziej jest on wynikiem czystego przypadku. I choć mówi się “co nagle, to …”, to olśnienia bywają zbawienne. Pomysł na dzisiejszy tekst jest właśnie dziełem przypadku, pomyślałem o kilku płytach, a w oczy wpadła mi okładka zupełnie innego albumu i już po chwili pojawił się zarys, szkic. Kilka minut później miałem wybrane płyty pasujące do motywu przewodniego, którym dziś jest godzina. Godzina jako czas trwania płyty – taki właśnie czas wyświetla się, gdy włączymy te płyty w serwisie streamingowym, którego nazwy nie podam (nie opłacił reklamy). Nie trzymając was dłużej w niepewności, zapraszam do lektury.
Delikatne dźwięki, szum wiatru, dziwne dźwięki dobiegające z głębi lasu, płacz dziecka słyszany w oddali, akustyczna gitara, do której po chwili dołącza perkusja, gitara basowa oraz instrumenty klawiszowe.
A vision, a call
In times before my fall
In life before I became
I dreamt I was insane
I saw the unseen
I heard the unheard
I rode the sky above the earth
I felt the breeze of the world
I walked along
I should have retrieved…
W styczniu 2001 roku norweska grupa Green Carnation podarowała nam swój drugi album zatytułowany Light of Day, Day of Darkness. Album, na którym umieścili zaledwie jeden utwór trwający 60 minut, zatytułowany tak, jak płyta. Utwór – arcydzieło. Nie boję się takiego słowa – żadne inne lepiej nie odda tego, z czym mamy do czynienia. Spróbuję napisać choć kilka słów, choć trudno pisze się cokolwiek w pozycji klęczącej.
Tak jak wspomniałem, album, to zaledwie jedna kompozycja bez podziału na jakiekolwiek części, bez podtytułów, bez momentów ciszy, które mogłyby sugerować jakiś podział. Godzina muzyki rockowej z najwyższej półki. Nawet nie staram się przypomnieć jak, gdzie, od kogo się dowiedziałem o tej płycie. Pamiętam tylko, że od około 10 minuty miałem świadomość obcowania z czymś zupełnie niepodobnym do czegokolwiek słyszanego wcześniej. A słuchałem wtedy muzyki przeróżnej. Wiem, zespoły rockowe proponowały (i mam cichą nadzieję, że nadal będą proponować) różne muzyczne eksperymenty, łącząc gatunki, tworząc suity, zapraszając do udziału w nagraniach orkiestry symfoniczne i chóry. W przypadku tej płyty jedynym odstępstwem od rockowych norm jest udział chóru chłopięcego i chóru operowego. Pozostałe instrumentarium jest wyłącznie rockowe. I może właśnie dlatego jest tak magicznie, czarodziejsko, mrocznie, nierealnie. Atmosfera czegoś wyjątkowego unosi się nad tą pytą od pierwszej do ostatniej minuty. Jak na norweskich muzyków przystało, znajdziemy tutaj momenty przywodzące na myśl doom metal (znowu te gatunki), metal progresywny i pokrewne gatunki. Są też chwile wytchnienia, takie dla złapania oddechu przed kolejnymi mocnymi dźwiękami. Nie partie gitarowe, nie solówki, nie śpiew czyni z tej płyty coś niesamowitego, wszystko to co wymieniłem przed chwilą, połączone zostało w nierealną podróż przez światło i mrok. Podróż tak wspaniałą, że tuż po jej zakończeniu, człowiek kupuje bilet na kolejną przejażdżkę, później na kolejną, kolejną….
Ale przecież, to tylko jeden utwór, każdy chyba znajdzie chwilkę by posłuchać jednej piosenki…
Kolejna moja propozycja w samym tytule informuje nas, że “ukradnie” nam godzinkę z życia. Mowa o drugim albumie brytyjskiej formacji UFO zatytułowanym Flying – One Hour Space Rock z roku 1971. Płyty przez wielu zapomnianej, nagranej przed największymi sukcesami grupy. Płyty, która w niektórych momentach znacznie się zestarzała, co nie znaczy, że nie jest warta przypomnienia.
Gitarzystą grupy był wtedy Mick Bolton, którego eksperymenty z wykorzystaniem gitary mogą być dla niektórych z was czymś bardzo ciekawym, dla innych wręcz przeciwnie. Na płycie znajdziemy utwory dosyć przebojowe, jak otwierający ją Silver Bird, czy oznaczony numerem trzecim Prince Kajuku. Obydwa bronią się po latach bardzo dobrze, podobnie jak otwierający drugą stronę instrumentalny The Coming of Prince Kajuku. Dla mnie jednak ważniejsze są pozostałe dwa utwory – kompozycje długie, rozbudowane, w których można poczuć tytułową przestrzeń. Pod numerem drugim znajdziemy utwór Star Storm trwający prawie 19 minut, który od około 6 minuty zabiera nas w podróż wśród dźwięków wyczarowanych przez gitarę Boltona. Podróż nie jest łatwa, nie ma porywających momentów, dla niektórych może być wręcz niestrawna – moim zdaniem raz można ją odbyć, trochę z ciekawości, trochę jako interesującą wyprawę w przeszłość muzyki rockowej.
Ostatnim utworem na płycie jest kompozycja tytułowa. Flying, to trwający ponad 26 minut utwór, w którym ponownie główną rolę odgrywają dźwięki gitary, tutaj jednak bardziej podporządkowane motywowi przewodniemu. Od tego właśnie utworu zaczęła się miłość do tej płyty i trwa do dziś. Mam świadomość, że nie każdemu przypadnie ona do gustu, nie każdy ponownie zechce wyruszyć w tę “kosmiczną” podróż, bo za mało nowoczesna, za bardzo monotonna, za mało porywająca. I bardzo dobrze was zrozumiem – jestem świadom niedoskonałości tego albumu, jego słabszych momentów. Gdy usłyszałem go pierwszy raz, trafił zapewne w idealny moment i znalazł miejsce w mym muzycznym sercu. I jest w nim do dziś.
Ostatnia płyta, to ponownie jeden utwór, nagrany bez przerw – choć w opisie płyty jest on podzielony aż na 45 części. W rozmowach ze znajomymi, pojawiały się opinie, że płyta ta dla wielu z nich była czyś niezrozumiałym, czymś co nie powinno się ukazać. Dla innych, także dla mnie, jest płytą niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju, nie dającą chwili wytchnienia i oferującą bardzo satysfakcjonujące dźwięki.
Mam na myśli płytę znanego i lubianego Mike’a Oldfield’a zatytułowaną Amarok z roku 1990. Dla wielu fanów Mike’a płyta mogła być ogromnym zaskoczeniem, rozczarowanie, szokiem – dla mnie była odkryciem czegoś niesamowitego. Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem ją u kolegi i po dwóch godzinach wyszedłem od niego z kasetą, która przez bardzo długi czas towarzyszyła mi w dojazdach do szkoły (Walkman z auto reversem sprawdzał się wyśmienicie). Mnogość motywów jakich mamy okazję posłuchać podczas tej godziny, mogłaby wystarczyć na kilka płyt, tutaj często są tylko sygnalizowane, jakby autor chciał nas złapać na przynętę by po chwili pociągnąć nas w zupełnie innym kierunku. W mojej skromnej opinii bardzo dobrze mu to wyszło, nie pozwala słuchaczowi na chwilę wytchnienia, absorbuje jego uwagę przez cały czas. Dla niektórych, zwłaszcza dla traktujących muzykę jako tło, mogło być to bardzo denerwujące. Dla tych, którzy poszukują w muzyce ucieczki od rzeczywistości i nie traktują jej tylko jako tła dla obiadu, sprzątania i innych czynności dnia codziennego, okazała się jedną z lepszych płyt w dorobku artysty. Dla piszącego te słowa jest właśnie tym, porywającą wyprawą przez nieskrępowaną niczym muzyczną wyobraźnię twórcy, który nie boi się zaskakiwać i nie podąża tylko sprawdzoną ścieżką, szukając nowych sposobów na wyrażanie siebie.
Do następnego razu
Robisz kawał dobrej roboty Marcin.