Cyniczne obietnice cynicznej demokracji

Ostatnie miesiące pokazały dobitnie, czym jest polityka rozumiana jako wolnorynkowa konkurencja partii politycznych, dążących do sprzedaży swoich usług klientom zwanym wyborcami. Idziemy do firmy marketingowej i pytamy: jakie życzenia wyborców spełnić, by wygrać wybory? I firma odpowiada: tym dajcie podwyżkę, tamtym dodatkowe świadczenie, a wszystkim obniżcie podatki. No i pokażcie wroga, który czyha, jeśli nie na życie, to co najmniej na majątek i suwerenność. Suwerenność to bardzo ważne hasło, bo nikt do końca nie wie, co to znaczy, więc jej utrata brzmi szczególnie groźnie.

Początkowo była to głównie metoda różnych egzotycznych kandydatów, a partie już obecne na scenie politycznej starały się trzymać fason i budować kampanie wyborcze wokół bardziej merytorycznych programów i własnych dokonań. Ta elegancka strategia polityczna poniosła sromotną klęskę w wyborach w 2015 roku. PO mimo bardzo dobrych, jak na czas kryzysu finansowego, wyników gospodarczych, które zrobiły wielkie wrażenie na reszcie Europy, przegrała wybory z PIS, który zaatakował z jednej flanki obietnicą 500+, a z drugiej straszakiem wielkiej fali imigracji.

To brawurowe zwycięstwo bardzo się podobało komentatorom medialnym, reklamowanym jako eksperci w dziedzinie polityki. Zachwytom nad fachowością PiS – i drwinom z zarozumiałej PO, której się wydawało, że coś tam jej się udało osiągnąć – nie było końca. Zapomniano jednak dodać, że są to eksperci tylko od propagandy politycznej, a nie od polityki rozumianej jako wprowadzanie realnych zmian w rządzonym kraju. Obserwując komentarze medialne i zachowania wyborców, można nawet było odnieść wrażenie, że ten drugi, realny, a nie propagandowy, aspekt polityki nie ma żadnego znaczenia. Gospodarka jakoś sobie radziła, a nowa władza rozdawała kolejne prezenty, szydząc ze słynnego „pieniędzy nie ma i nie będzie”. Pieniądze były, także dla mediów, dzięki czemu entuzjastyczna ocena dokonań nowej władzy zdominowała przekaz publiczny. Rywalizująca o wyborców PO lewica, przymykając oko na łamanie prawa przez PiS i dołączając do chóru zachwyconych wstawaniem z kolan suwerena, podkreślała, że nie ma już powrotu do polityki sprzed PiS. Tym, że tempo redukcji ubóstwa i doganiania Unii Europejskiej było za rządów PO wyższe niż za PiS, nikt sobie nie zawracał głowy, bo przecież rząd PO sam w tej sprawie nic nie zrobił, tylko nasz dzielny naród się tak postarał.

I to jest istota sukcesu populizmu. Rząd PO stwarzał warunki do działania poprzez politykę makroekonomiczną (dla zwykłego zjadacza chleba zupełnie niewidoczną), rozwój infrastruktury (bardziej widoczny, ale nie odczuwany jako osobista korzyść) i regulacje prawne, które stwarzały lepsze warunki do długofalowego rozwoju i dobrobytu, ale niektóre z nich na krótką metę nie były popularne wśród wyborców (wyższy wiek emerytalny) i biznesu (zmiany w OFE). To, że dzięki temu gospodarka rozwijała się szybciej, spadało bezrobocie, będące w tym czasie głównym sprawcą ubóstwa, nie było żadnym powodem do wdzięczności wobec rządu. Bo wszystkie osiągnięcia tego okresu bezpośrednio były dziełem samych wyborców, którzy umieli te lepsze warunki działania wykorzystać. Tak też wtedy były przedstawiane przez – jeszcze niezależne – media.

Co innego PiS. Ten rozdawał pieniądze, atrakcyjne posady, odrywał od koryta,  pomagał wstawać z kolan, czegoś zakazał, co innego nakazał, ingerował w gospodarkę nie tylko na poziomie abstrakcyjnych makroekonomicznych regulacji, ale bezpośrednio na poziomie przedsiębiorstw, nacjonalizując, łącząc, jednych wspierając, innych obciążając nowymi podatkami. Jego rola sprawcza w poprawie warunków życia dużych grup społecznych i zmianie sposobu funkcjonowania gospodarki była dla każdego widoczna. Nowi ludzie na wszystkich szczeblach władzy byli zwiastunem, że z dnia na dzień będzie jeszcze lepiej.

Ostatnie lata pokazały, że na dłuższą metę propagandą i chaotyczną ingerencją polityków w procesy gospodarcze dobrobytu się nie buduje. 500+ okazało się najpierw kompletną porażką jako narzędzie odwrócenia trendów demograficznych, a potem wraz z innymi darami rozdawanymi przez PIS miało istotny wpływ na gwałtowny wybuch inflacji i nieodnotowany od ponad 20 lat spadek dochodów realnych.  Ale mimo tych porażek wysokie poparcie dla PiS utrzymało się, a opozycji zarzucano brak programu (czytaj brak konkretnych prezentów). Wygląda na to, że i wyborcy, i duża część publicystów, także tych niezależnych, cały czas jest pod wrażeniem bezpośredniej ingerencji rządu w gospodarkę i kompletnie lekceważy wpływ rozwiązań systemowych na rozwój gospodarczy. Społeczną wyobraźnią zawładnęły partie udające złote rybki, które na dodatek, w odróżnieniu od rybki z bajki, nie mają limitu spełnianych życzeń.

I to jest powód, dla którego w obecnej fazie walki politycznej wszyscy zdjęli białe rękawiczki, zakasali rękawy i ruszyli do bijatyki na atrakcyjne obietnice. Bo reguły demokracji są brutalne. Chcesz coś zmienić na lepsze, musisz wygrać wybory, co na krótką metę może nawet wymagać zmiany na gorsze. Kto jak kto, ale Leszek Balcerowicz powinien to rozumieć, gdyż jest tu pewna analogia do ekonomicznych reform systemowych – ich długofalowy dobroczynny wpływ okupywany jest często przykrymi dla konsumentów konsekwencjami krótkoterminowymi. Oczywiście, tłumaczenie udziału w przetargu obietnic długofalowymi korzyściami politycznymi może być tylko wymówką, a te krótkookresowe koszty, nawet jeśli są tylko krótkookresowe, opóźniają rozwój gospodarczy. Jak więc zakończyć ten szkodliwy koncert przedwyborczych obietnic?

Połajanki pod adresem polityków, składających obietnice na wyrost, mają skutek odwrotny od zamierzonego. Uderzają bowiem przede wszystkim w partie, których elektorat jest lepiej wyedukowany i rozumiejący zasady funkcjonowania gospodarki, ale to właśnie te partie są relatywnie mniej populistyczne niż partie, których polityka opiera się głównie na populistycznym dezinformowaniu społeczeństwa. Na dodatek zdarza się, że taka, na pierwszy rzut oka antypopulistyczna, krytyka  w rzeczywistości jest tylko lobbingiem różnych grup interesów, wykorzystującym fakt, że nawet ci lepiej wykształceni wyborcy łatwo poddają się pewnym stereotypom, tylko udającym głębokie uzasadnienie w wiedzy ekonomicznej. Czymś takim był, na przykład, atak na zmiany w OFE, a także krytyka bardzo skutecznej antycyklicznej polityki PO w czasie kryzysu – pod hasłem jakoby zabójczego dla Polski wzrostu długu publicznego, chociaż faktycznie polska gospodarka w czasie kryzysu uniknęła spadku i w następnych latach rosła najszybciej w Europie, podczas gdy stosowanie przez Łotwę w czasie kryzysu polityki cięć budżetowych, zalecanych przez ortodoksów fiskalnych, doprowadziło do katastrofalnego, o około 30% spadku PKB. Reklamowana jako antypopulistyczna, krytyka polityki PO w czasie kryzysu faktycznie stała się istotnym wsparciem dla marszu po władzę w 2015 r. znacznie bardziej populistycznego PiS.   

Skutecznego lekarstwa na populistyczny koncert obietnic trzeba szukać w poprawie instytucji demokratycznego państwa. Przede wszystkim trzeba się pozbyć mylnego przekonania, że o ile nasze sprawy prywatne w znaczniej mierze zależą od nas samych, o tyle za to, co się dzieje w sferze publicznej wyłączną odpowiedzialność ponoszą konkretni politycy, bo to oni podejmują decyzje. Takie rozumowanie kompletnie ignoruje fakt, że politycy są wybierani przez wyborców i jeśli ich decyzje są rażąco sprzeczne z oczekiwaniami wyborców, to szybko przestają być politykami. Niezakończone polityczną śmiercią, zmiany sprzeczne z oczekiwaniami wyborców są możliwe tylko w przypadku, gdy przynoszą one natychmiastowe pozytywne skutki dla większości wyborców. Ale takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko – z reguły w gospodarce to, co dobre na długą metę, na krótką bywa dość uciążliwe. Więc choć wbrew powszechnemu przekonaniu nie jest prawdą, że wszyscy politycy kierują się tylko chęcią utrzymania bądź zdobycia władzy, to chęci te są w pełni uzasadnione także wtedy, gdy polityk kieruje się głownie interesem publicznym. Taki polityk, podejmując decyzje, także musi brać pod uwagę to, co popularne, i szukać kompromisu między takimi preferencjami wyborców a tym, co sam uważa za dobre. Politycy nie mają więc swobody wyboru, a ich wpływ na bieg zdarzeń w kraju jest bardzo ograniczony – właśnie przez, często mylne, wyobrażenia wyborców, co jest dla nich dobre.

Paradoks kraju ze źle funkcjonującymi instytucjami demokratycznymi polega na tym, że z kolei wyborcy czują się bezsilni wobec działań polityków. Przede wszystkim dlatego, że oceniają działania polityków pod kątem własnych interesów i mają chroniczną skłonność do ulegania złudzeniu, że wszystko, co jest dobre dla nich, jest też dobre dla całego społeczeństwa. Brak im empatii dla potrzeb innych grup społecznych i wiedzy, jakie mogą być długotrwałe i pośrednie skutki różnych decyzji politycznych. Przy takim braku wiedzy, ich strategia wyborcza polega na szukaniu partii, które obiecują im jakieś natychmiastowe, konkretne korzyści albo przynajmniej nie zamierzają robić czegoś, co może im przynieść jakieś konkretne straty.

Bo kluczowa dla sprawnej demokracji jest dobra komunikacja, zarówno między różnymi grupami społecznymi o różnych preferencjach i interesach, jak i między nimi i podejmującymi decyzje elitami politycznymi. Politycy muszą znać podstawowe preferencje wyborców, wyborcy mieć taką wiedzę w odniesieniu do innych grup społecznych i rozumieć, jak decyzje polityczne wpływają na realizację tych preferencji. Bez tego polityka jest chaosem, reagowaniem na zmienne nastroje wyborców, poddanych emocjonalnej manipulacji przez politycznych marketingowców i różnej maści lobbystów. To właśnie ten chaos generuje lawinę populistycznych obietnic, nie mających wiele lub zgoła nic wspólnego z dobrem wspólnym społeczeństwa.

Jeśli chcemy nad tym chaosem zapanować, musimy cofnąć się do samych fundamentów demokracji. Są nimi wartości i zasady działania publicznego, uznawane bezwarunkowo przez wszystkich uczestników demokratycznej rywalizacji politycznej. Do takich wartości należą, często podkreślane przez liberalną stronę sceny politycznej, prawa mniejszości, ale też, wspominane bardzo rzadko, normy etyczne, wyznaczające sens terminu „przyzwoitość”. Typowy dla fasadowych demokracji, gdzie rządy sprawuje się ograniczaniem praw obywateli, czasem rekompensowanych różnymi arbitralnymi przywilejami, jest właśnie zanik oceny tego, co się dzieje w polityce z perspektywy tych fundamentalnych wartości. I nie jest to przypadek, bo właśnie rządzący tym wartościom się sprzeniewierzają. A to oznacza koniec demokracji i zastąpienie jej rządami przemocy, często ukrytymi za fasadą wyborów, których wynik jest z góry kontrolowany przez mających władzę.

I właśnie z takim procesem zaniku fundamentów demokracji mamy do czynienia w Polsce. Bo o jakich wartościach i zasadach postępowania możemy powiedzieć, że są wspólne dla wszystkich (a przynajmniej najważniejszych) sił politycznych w Polsce? Każda partia podkreśla wartości, które ją odróżniają od innych partii. A co je wszystkie łączy?  Jedyne, co daje się czasem słyszeć, to nawoływania do jedności wszystkich Polaków, do zakończenia wojny polsko-polskiej. I nie ma żadnych warunków, na które którakolwiek z walczących stron powinna się zgodzić, by tę wojnę zakończyć. Co to znaczy? Znaczy to, że mówienie prawdy, przestrzeganie prawa, szanowanie mniejszości, tolerowanie cudzych poglądów, humanitarna pomoc dla uchodźców, to wszystko nie są fundamenty polskiej demokracji. W gruncie rzeczy, te apele o zakończenie wojny są równoważne ze stwierdzeniem, że jedyną wartością, na której opiera się polska demokracja, jest nacjonalizm!

I to jest bardzo charakterystyczne dla współczesnego autorytaryzmu, niszczącego demokrację: nie głośne deklaracje, ale przemilczenia. Bo niby milczymy o rzeczach oczywistych. Mówi się o woli suwerena, ale nie o tym, że nie wolno ludzi okłamywać, by na tę wolę wpływać. Mówi się: „nie wszystko, co robi PiS, jest złe”, ale nie mówi się, że to, co jest złe, jest łamaniem podstawowych zasad demokracji, co powinno taką partię trwale wykluczać z polityki. Media kochają to, co zmienne, konfliktowe, nie cierpią tego, co stałe, budujące stabilność. Więc one bardziej niż jakiekolwiek inne kanały komunikacji pozbawione są przypomnień o tych fundamentalnych wartościach demokracji. Ale skoro się o tym nie mówi, to stopniowo przestaje się to zauważać i przestaje się tych wartości używać do oceny otaczającej nas rzeczywistości. Nadchodzi czas, w którym można zacząć jawnie te wartości podważać. Piasecki pyta się, czy dla kasy nie warto zrezygnować z praworządności. Biznes sugeruje, że instytucje państwa to nie, w swej zasadniczej funkcji, strażnik wspólnego dobra, ale rak na ciele społeczeństwa i im go mniej, tym lepiej. Oczywiście chodzi niby o biurokrację i nadużywanie władzy, ale nie mówi się, co konkretnie w strukturach państwa należy zlikwidować, podobnie jak nawołując do ograniczenia świadczeń socjalnych, nie pokazuje się, które z nich są źle zaprojektowane i czym można by je zastąpić – ciąć, ograniczyć, tyle się na ten temat dowiadujemy od Balcerowicza i Konfederacji. Marketingowcy tłumaczą, że polityka to nie jest jazda figurowa na lodzie, a większość dziennikarzy powtarza jakże dla nich wygodną i finansowo korzystną zasadę, że media trzymają równy dystans do wszystkich partii politycznych, niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu naruszają one te ponadpartyjne, fundamentalne wartości demokracji. Dla  nich po prostu nic takiego nie istnieje!

Ten brak odwołania do wartości ogólnych ma też wpływ na sposób przedstawiania i oceniania programów partii politycznych. Wśród wspólnych zasad demokracji w cywilizowanych państwach mamy także szacunek dla wiedzy naukowej, racjonalnego opisu i oceny rzeczywistości oraz domaganie się, by organizacje i osoby publiczne przestrzegały tych zasad. Dla programów gospodarczych oznacza to, że podstawą tych programów powinno być określenie, jakie są najbardziej palące problemy społeczne, jakie są główne zagrożenia i główne szanse rozwojowe. To właśnie z tej perspektywy powinny być oceniane wszystkie polityczne pomysły i obietnice. Komentatorzy polityki powinni wymagać od polityków, by to, co obiecują wyborcom, było przedstawiane w szerokim kontekście zhierarchizowanej struktury celów, które dana partia chce osiągnąć, i było z tą strukturą spójne. Nie mogą więc to być słabo wykształceni specjaliści od manipulowania ludzkimi emocjami, jakimi w większości są dziś dziennikarze. Potrzebne są opinie ekspertów, dla których prawda, a nie zwycięstwo ulubionej partii, jest w formułowaniu takich opinii najważniejsza.

To wymaga przywrócenia w naszym życiu politycznym merytorycznej debaty. Debaty, w której punktem wyjścia jest ustalenie samych zasad prowadzenia debaty. Prawdziwa debata nie służy narzucaniu innym uczestnikom własnych poglądów. Jest procesem wspólnego dochodzenia do prawdy, gdzie innych uczestników debaty nie traktujemy jako przeciwników, ale jako cenne źródło informacji i argumentów, które sami pominęliśmy. To oczywiście pociąga za sobą brak tolerancji dla jakichkolwiek chwytów erystycznych, bo nasz własny punkt widzenia jest tylko hipotezą dla nas samych, nie bardziej uprzywilejowaną niż opinie innych uczestników debaty.

Ten typ debaty w naszej przestrzeni publicznej całkowicie zanikł. Wydawało się, że przywrócenie wolności słowa, konkurencyjny rynek wolnych mediów, prace parlamentu będą takim debatom sprzyjały, a w ich toku stopniowo kształtować się będą nowe, coraz bardziej kompetentne elity intelektualne i polityczne. Niestety, oczekiwania takie nie spełniły się. Wolność słowa okazała się także wolnością głoszenia oczywistych bzdur czy wręcz kłamstw. Komercyjne media w pogoni za masowym odbiorcą szybko się stabloidyzowały, a media publiczne zamienione zostały w propagandowy rynsztok. Dyskusje sejmowe w coraz większym stopniu dominowane były przez rynsztokowe partie i ich rynsztokową retorykę i właśnie głównie takie wydarzenia przykuwały uwagę mediów. Merytoryczne dyskusje zniknęły ze sfery publicznej. Komentarze polityczne stały się domeną marketingowców (większość dziennikarzy też tylko z tej perspektywy komentuje politykę), a miejsce fachowych debat zajęły sondaże, w których pyta się ludzi o rzeczy, o których przeciętny obywatel nie powinien się wypowiadać, bo nie ma do tego żadnego przygotowania merytorycznego (na przykład, czy Polska powinna przyjąć euro).  Demokratyczna praktyka polityczna, zamiast kształtować coraz bardziej kompetentne elity polityczne, doprowadziła do zastraszającego regresu intelektualnego i etycznego większości klasy politycznej, która swą pozycję polityczną zawdzięcza cynicznemu zawłaszczaniu środków publicznych w celu korumpowania wyborców i niszczeniu komunikacji społecznej poprzez przejmowanie kontroli nad mediami i propagandę opartą na kłamstwach.

Uzdrowienie polskiej demokracji wymaga więc nie tylko odsunięcia od władzy partii niszczącej fundamenty demokracji, ale też tych fundamentów odbudowanie. Trzeba na nowo stworzyć w przestrzeni publicznej miejsce dla merytorycznych debat, prowadzonych przez dyskutantów łączących wysokie kompetencje i otwartość na inne niż własne poglądy. To warunek wstępny przywrócenia ładu komunikacyjnego, umożliwiającego zarówno politykom zrozumienie potrzeb wyborców, jak i wyborcom określenie, którzy politycy oferują rozsądny z punktu widzenia ich interesu kompromis między interesami różnych grup społecznych.

Zamiast zachwytów nad zręcznymi manipulatorami emocji, potrzebujemy merytorycznych ocen, których fundamentem są wartości demokratyczne i rzetelna wiedza. Wymagajmy od polityków, by przemilczeniami nie otwierali furtek dla działań antydemokratycznych i aspołecznych. Pokazujmy w publicznych debatach, jakie ważne kwestie społeczne zostały przez daną partię pominięte. Na ile deklarowane programy są spójne z nadrzędnymi celami działań politycznych deklarowanych przez daną partię i czy w ogóle takie nadrzędne cele deklarują, czy tylko mamią wyborców prezentami rozdawanymi z tych wyborców kieszeni. Narzucenie takiej formy komunikowania się polityków z wyborcami i niezależnych ocen ich propozycji nie pozostawiałoby miejsca dla demagogicznej licytacji – kto, komu, jaki prezent przyniesie w kolejnej kampanii wyborczej.

Oczywiście trudno oczekiwać, by przeciętny wyborca tak zorganizowaną debatę pilnie śledził. Jej uczestnikami i odbiorcami powinny być elity intelektualne, a z kolei ich opinie powinny decydować o tym, jaki obraz rzeczywistości politycznej przedstawiają media i wszyscy publicznie się wypowiadający, jeśli chcą uniknąć opinii szkodliwych hochsztaplerów. Potrzebny jest sojusz partii szczerze demokratycznych i ruchów obywatelskich dla wypracowania takiej formuły komunikacji społecznej i eliminacji z niej szumu informacyjnego, generowanego przez specjalistów od marketingu politycznego. Być może w czasach coraz potężniejszego i niekontrolowanego strumienia informacji potrzebne by było skatalogowanie nieuczciwych praktyk, które nie powinny być dopuszczane w debacie publicznej. W dłuższej perspektywie potrzebne będzie stworzenie ram instytucjonalnych dla takiej debaty, gwarantujących, że nie zostanie ona zagłuszona przez różne grupy interesu, szukające w dezinformacji swojej szansy na sukces. Zacząć trzeba od przekonania politycznych i intelektualnych elit, że taka forma debaty publicznej jest niezbędna naszej demokracji i jeśli oni jej nie zorganizują, to polska demokracja będzie skazana na stopniowe obumieranie.

Podziel się

2 Replies to “Cyniczne obietnice cynicznej demokracji

  1. “Oczywiście trudno oczekiwać, by przeciętny wyborca tak zorganizowaną debatę pilnie śledził. Jej uczestnikami i odbiorcami powinny być elity intelektualne, a z kolei ich opinie powinny decydować o tym, jaki obraz rzeczywistości politycznej przedstawiają media i wszyscy publicznie się wypowiadający, jeśli chcą uniknąć opinii szkodliwych hochsztaplerów.”
    I oczyma duszy widzę, jak by skomentował taką dyskusję ekspertów nt ekonomiczne przedstawiciel elity intelektualnej taki na przykład Jacek Żakowski, czy pan Sroczyński. Byłby śmiech przez łzy;-)

  2. Nic dodać, nic ująć. Pełna zgoda przy założeniu, że chcemy demokracji, a chyba niektórzy już od niej odeszli i są przekonani o wyższości “oświeconego” autorytaryzmu dla przcietnego Polaka. Historia lubi się powtarzać lub ktoś wzoruje się na niej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *