Tekst Anny Kupczak
– Dlaczego to tak długo trwa? – Trudka wyjęczała przez łzy, opadając na łóżko po kolejnej próbie urodzenia przy – jak zapewniała położna – może już ostatnim skurczu. Trudka dawno straciła rachubę, ile miała tych “ostatnich” skurczów partych.
– Zróbcie coś, błagam, bo mi się dziecko zmarnuje.
– Dziecku nic nie jest. Musisz mocniej przeć, bo inaczej do rana nie urodzisz.
Wystraszona Trudka parła więc z całych sił, których już i tak niewiele jej pozostało, a główka wciąż tkwiła w kanale rodnym.
– Pomóżcie mi… – Ledwie słyszalnie błagała.
Aż nadszedł moment, gdy na porodówce rozpoczęła się gonitwa, jak w ulu. Trzy położne, dwóch lekarzy, stolik z jakimś sprzętem, mnóstwo niezrozumiałych dla Trudki słów, wśród których przewijał się zwrot kłujący jak rozpalone żelazo: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia… Trudka już nie rozróżniała własnych odczuć. Ból skurczów, nacinanego krocza, metalu wkładanego głęboko w krocze zlewał się w jedną udrękę, przyćmiewaną przez ból największy: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia…
– Ratujcie mi dziecko… – Zdołała jeszcze usłyszeć swój schrypnięty głos, gdy wreszcie maleństwo wyśliznęło się z niej i wszelki ból odszedł, jakby nigdy nie istniał. Odetchnęła głęboko, ale coś postawiło na baczność wszystkie jej zmysły, z ogromnym strachem na czele… Co?
Tym czymś była cisza.
(Fragment książki, która właśnie powstaje.)
Nie ma gorszej ciszy od tej, która zapada na porodówce tuż po urodzeniu dziecka. Nigdzie. W żadnym kraju, społeczności, kulturze, nawet religii. Taka cisza bowiem oznacza, że życie, na które się oczekiwało, znikło w cierpieniu.
Przytoczony fragment książki opisuje sytuację, która miała miejsce w latach pięćdziesiątych, gdy ciężarnych nie prześwietlano promieniami Rtg (skądinąd słusznie), a o USG płodu nikomu w Polsce nawet jeszcze się nie śniło. Oczekiwanie zatem było i radosne, i wypełnione troską, a powiedzenie: “nieważne, oby tylko zdrowe było”, powtarzane jak mantra przez przyszłe matki na pytanie o preferencje płciowe, stało się nieodrodnym towarzyszem dziewięciu ciążowych miesięcy.
Kobietom mającym dzieci nie trzeba niczego tłumaczyć. Dla wszystkich pozostałych wygląda to mniej więcej tak (dane podręcznikowe, w praktyce trzeba liczyć plus-minus): czterdzieści tygodni. Dwieście osiemdziesiąt dni. Tyle samo nocy. Świt, południe, wieczór – nie pozbywasz się myśli, że gdzieś tam, w narządzie zwanym macicą, tuż za pęcherzem, powstało i rozwija się życie, dziecko, twoje dziecko. Twoje. Dajesz mu swoje geny i schronienie na czas najbardziej dla niego optymalny; krew z krwi, kość z kości twojej. Czujesz, jak rośnie, zaczyna się poruszać. I choć męczą cię mdłości, wymioty, zgaga po niemal każdym kęsie jedzenia; ciało zmienia się powoli w hipopotama, a w środku uciskane narządy dają znać, że też musisz o nie zadbać; choć swędzi cię skóra pokryta rozstępami, nogi puchną i trudno ci zmieniać pozycję, cały czas pieścisz swoje maleństwo głosem, dłońmi głaszczącymi nabrzmiały brzuch, planami na przyszłość.
Opowiadasz mu bajki, czytasz na głos książki czy gazety, pokazujesz szkołę, do której pójdzie, opowiadasz o miejscu, w które zabierzesz je na wakacje, proponujesz co rusz to inny zawód czy hobby, kupujesz, szyjesz, dziergasz (jak kto woli) maleńkie ciuszki, śmiejesz się z fal, które ruszający się brzuch robi w wannie i każdej minuty towarzyszy ci jeszcze tysiąc innych spraw, odczuć i planów, związanych z potomkiem. Później czekają cię godziny niewyobrażalnego bólu, zwanego fachowo skurczami i wreszcie maleństwo wydostaje się na świat. Czekasz na jego krzyk, czyli pierwszy oddech. A tymczasem na porodówce panuje cisza. Cisza. Cisza.
Personel się kręci, nikt nic nie mówi, ktoś gdzieś wybiega, wchodzi, jakieś dziwne działania przy stoliku, na które zabrali dziecko, a ty przechodzisz z fazy zdziwienia w zaniepokojenie, strach, przerażenie, obłęd, bo wciąż wszechobecna cisza krzyczy, że coś jest nie tak, czemu dziecko nie płacze, dlaczego nikt nic nie mówi?! Wstrząsają tobą dreszcze, nie wiesz, czy to hormony czy obłęd przerażenia, ale i tak nie zwracasz na nie uwagi. Łzy lecą ci z oczu, ale ich też nie zauważasz. Dlaczego nie płacze? Dlaczego nie płacze? Dlaczego nie płacze? Wciąż nie dopuszczasz do siebie myśli, że tego krzyku nigdy nie usłyszysz… Aż w końcu podchodzi lekarz z poważną miną i mówi, że bardzo mu przykro, ale dziecko nie przeżyło. Miało rozległe wady rozwojowe i brak szans na choćby jeden samodzielny oddech.
Nie będę już opisywać, co dzieje się później. Każdy kiedyś stracił kogoś bliskiego. Wszyscy wiedzą. Napomknę jedynie, że kobieta w połogu otrzymuje jeszcze dodatkowo cały bagaż procesów biologicznych, które zachodzą w jej organizmie po urodzeniu dziecka. Jest ich mnóstwo, łatwo znaleźć w źródłach. Inaczej przebiegają, gdy matka trzyma swoje maleństwo w objęciach i musi się nim zająć, a inaczej, gdy łóżeczko pozostaje puste. Mieszanina bólu psychicznego i huśtawki hormonalnej staje się dla kobiety torturą na długie tygodnie.
Przez wieki, nawet tysiąclecia, niektóre kobiety musiały zmagać się z brzemiennością i tym brzemieniem. Dziś cywilizowany świat daje im możliwość wyboru, bowiem bardzo wcześnie potrafi wykryć większość wrodzonych wad płodu i pozwala kobiecie zdecydować, czy chce się mierzyć z niewyobrażalną traumą czy nie. Powtarzam: cywilizowany. Aborcja też będzie przykra. Poleją się łzy, będą bezustanne przeprosiny, tłumaczenia i pamięć, na resztę życia. Ale nie ma porównania z gehenną donoszenia ciąży, urodzenia dziecka niezdolnego do życia i późniejszymi konsekwencjami psychofizycznymi.
Jest jeszcze jedna cisza na porodówce. Wynika z faktu, że uszkodzone płody bardzo często obumierają wewnątrz macicy, powodując sepsę, czyli ogólnoustrojowe zatrucie, niechybnie prowadzące do śmierci kobiety. Ta cisza jest ogromną tragedią rodziny, zwłaszcza starszych dzieci, które bez potrzeby – bo można było tego uniknąć, gdyby prawo stanowili ludzie myślący – tracą osobę najbliższą na świecie. Matkę. I rodziców tej kobiety, bo zwykle wciąż żyją. Jak pogodzić się mają później z tak bezsensowną śmiercią własnego dziecka?
Poddawanie kobiet gehennie rodzenia bez nadziei, zrzuconego na nie jak bomba atomowa przez zdewociałych hipokrytów o mózgach zaczadzonych dymem kadzideł, nieodparcie nasuwa pewną analogię.
Nasz kraj jest brzemienny. Płód, który gniecie jego narządy i rozpycha ciało, to uszkodzony, niezdolny do życia poza obecnym środowiskiem, zwykły pasożyt. Jego tętno sukcesywnie zwalnia. Wiemy o tym. Mamy możliwość ten stan ocenić. Termin porodu nadchodzi, choć z przyczyn od kraju niezależnych może odsunąć się w czasie, a każdy rok, miesiąc czy nawet dzień panoszenia się pasożyta nieodwracalnie uszkadza środowisko, w którym rośnie. Zatruwa. Pozbawia możliwości przeżycia. Jeśli tej ciąży nie terminujemy w odpowiednim czasie, wzdęty brzuch pęknie, zabijając cały organizm, nie pozostawiając żadnej nadziei. Kraj ogarnie cisza.
Na wiele pokoleń.
Anna Kupczak @DemosKratos55